<<< wstecz .::.

Rudy Dzik

Wracałem do domu zmęczony i głodny. Późnojesienny, wczesny wieczór rozpraszał uwagę nakładając na zmęczenie przygnębiający ciężar jesiennej melancholii. Leśna, piaszczysta droga niepewnie majaczyła w mdłym świetle przybrudzonych reflektorów.
Nie chciało mi się zatrzymywać i je czyścić, te kilkaset metrów z powodzeniem mogłem przejechać na pamięć. Uważać należało tylko na zwierzęta, które sądząc po zdeptanych koleinach "łaskawie" nawiedziły przyległe do lasu pola.
Wszystko tutaj znałem w najdrobniejszych szczegółach, każdy nowy ślad buta kazał zastanowić się nad motywacją jego użytkownika włóczenia się po tym odludziu. Tylko zwierzaki swobodnie nawiedzały ten teren bez rejestracji, choć, jeżeli zdarzyło im się pokręcić po okolicy, to ktoś z niewielkiej garstki mieszkańców by to skomentował. Tutejsi rozpoznawali je w stadach, a nawet nazywali po swojemu każdą sztukę, którą widzieli przynajmniej dwa razy.

Na łosie nikt nie zwracał specjalnej uwagi, to też odruchowo zerknąłem w lewo gdzie w młodniku sosnowym znikał przecinający drogę ogromny świeży trop. Zarejestrowałem ruch i równie odruchowo przyhamowałem, przed maskę wyjechał zwierzak zajmując całą szerokość "jezdni". Był ciemnorudy i miał najwyżej połowę łosiowego wzrostu, zatrzymałem się. Przez otwarte okno posłuchałem trzasków niespiesznie oddalającego się... czego? Łosia, a może dzika?
Dzik? Widziałem ich setki w przeróżnych okolicznościach. A jak nie dzik to co? Wiosną jacyś ludzie szukali tutaj krów rasy limose z hodowli odległej o 20 kilometrów, nawet raz widziałem te krowy u nas ale były płochliwe i nie zdążyłem się im przyjrzeć, pamiętam że były rude, jasnorude. Może jesienią zmieniają barwę? Może to był ich cielak.
Cofnąłem samochód i wysiadłem obejrzeć dokładnie trop w światłach. Nie ma najmniejszych wątpliwości, to dzik - nawet wypastowana na brązowo, ogromna "kargulowa" świnia nie zostawia za sobą tak wielkich, rozcapierzonych przez wieloletnie użytkowanie rapci, wielkością dorównujących łosiowym.
Atawistyczna, wielopokoleniowa żyłka myśliwska natychmiast zelektryzowała zmęczony organizm. Minąłem swoje domostwo i pojechałem do Staśka, dziecka lasu. Jego ojciec całe życie był pilarzem, a on jako najstarszy, od dziecka mu pomagał.
Myśliwi tego terenu wszystkie swoje poczynania z nim konsultowali. Streściłem rewelację, na co on spokojnie odpowiedział:
-tropy już dawno temu widziała moja żonka, ale ja babom nie daje wiary. Jutro możemy popatrzeć.

Jutro niestety była ponowa. Biały, leciutki co prawda, kożuszek przykrył wszystko. Jednak wyruszyliśmy. Okazało się że dla miejscowego tropiciela to żaden problem. Stasiek wyciął gałązkę jałowca i jak miotełką ostrożnie odsłonił trop.
- Odyniec, musi być stary zawyrokował.
- A czemu zaraz odyniec a nie duża locha?
Popatrzał na mnie znacząco, pokiwał głową i dodał:
- Jeszcze sto lat będziesz chodził po tym lesie i dalej będziesz durny. To nie widzisz, że racice już przytępione, prawie półokrągłe i rozchylone na zewnątrz, u lochy zjeżdżają się do środka. Grzybiarze z lasu wyszli to przylazł z nadbiebrzańskich trzcinowisk.
Wieczorem konsultowaliśmy w większym gronie, używając wody rozmownej. Ot, przylazł i zaraz pójdzie, taki miejsca nie zagrzeje, a czasem jak spokojnie to i się położy, ale to tylko w świerach tych przy "wodopoju". Antek jako najstarszy miał głos decydujący, ale rudego to jeszcze nie widział, w białe plamy to tak, tylko te białe to krótko żyjo.
- Czemu - krótko zapytałem i znów okazało się że niezbyt mądrze.
- Ucze ja ciebie tyle lat, a ty ani w ząb nic nie pojmujesz. Białego to w nocy lepiej widać i w luniecie się dobrze ustawia, a skórę taką każdy myśliwy chce mieć. A te klempe biało co tutaj chodziła z "normalnym" łoszakiem ty widział? Nie było na nim ani jednej białej łatki.
Nagadali mi jeszcze tego wieczoru tyle leśnych mądrości, że rano zbudziłem się z bardzo bolącą głową. Postanowiłem im udowodnić i sobie również, że jestem dobrym znawcą lasu i myśliwym.

Codziennie objeżdżałem wszystkie nęciska i znane mi miejsca żerowania, w ciągu tygodnia zarejestrowałem tropy w czterech różnych miejscach, wszystkie w naszym terenie. Z chodzenie po jego śladach jednak szybko zrezygnowałem, potrafił tak kluczyć, co raz wychodząc na asfaltową szosę lub znikać w gęstwinie, a nawet stwierdziłem że szedłem za nim a on za mną lub naciskany odchodził w rzeczne oparzeliska trzcinowisk. Zasiadałem wieczorami w miejscach gdzie stwierdziłem jego obecność.
I znowu ciuciubabka, ja tu to on tam. Jak schodziłem w nocy to okazywało się rano, że był po mnie lub przede mną. Dwa razy słyszałem go wyraźnie jak szedł prosto na mnie, stawał, głośno niuchał i przepadał bezgłośnie, oczywiście żeby pójść w inne miejsce.



Raz, już, już miał wychynąć z lasu, zrobiło mi się gorąco, tym bardziej że szedł głośno prosto na mnie, nawet zatrzymał się na krawędzi lasu, było daleko ale w lornetce widziałem jego wydłużoną sylwetkę. Nie wyszedł i nagle tuż za moimi plecami fuknął i znikł jak kamfora. Miejscowi zaczęli mi pomagać, podając informacje o pozostawionych śladach. Inne dziki przestały mnie interesować, koledzy zaczęli podejrzliwie podpytywać:
- były dziki tam gdzie siedziałeś i nie strzelałeś?
oraz trudniej przychodziło mi się tłumaczyć. Mieszkałem w obwodzie, niektórzy zaczęli mnie wręcz podejrzewać o jakieś nędzne zamiary. Odstrzał na dużego dzika krążył w kole, wszyscy widzieli tropy nikt go nie spotkał „osobiście”.
Nadszedł czas huczki i nadzieja dla mnie, że w końcu mu natura namiesza w głowie a ja z tego skorzystam. Dzików było mnóstwo,łatwo je było podejść. Raz nocą, w świerkach, dostałem się w ich krąg, były wokół mnie w odległości kilku metrów...

Kucnąłem, i w przezierającym przez gałęzie świetle księżyca widziałem niespotykane, choć mrożące krew w żyłach widowisko, bałem się poruszyć a one ścierały się ze sobą z kwikiem, warczeniem i chrapaniem. Wskakiwały jeden na drugiego, przewracały, goniły i uciekały. Nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi. Raptem wszystko uciekło w popłochu.
Wracając wszedłem jeszcze raz na nie, na niewielkiej, zalanej światłem księżyca polanie. Huczka w pełni to fantastyczne widowisko. Mogłem sobie oglądać je do woli. Niby są wszystkie jednakowe, a można je jednak odróżniać, sylwetki pękate, krótsze, dłuższe, wyższe i niższe. Ubarwione od czarnych jak sadza po prawie popielate, z orężem i bez, z ogonami różnej długości. W świetle księżyca niektóre miały srebrzyste postawione chyby i prezentowały się jak zakuci w hełmy bojowe wojownicy. Obejrzałem całe towarzystwo dokładnie, kilka było bardzo dużych, ale "mojego" nie było. Postanowiłem jednak przyjść tu jutro, choćby dla samego widowiska.

Nazajutrz był lekki wiaterek, co zwiększało tym razem moje szanse, był dla mnie korzystny. Przez pnie drzew stwierdziłem, że znowu są w gromadzie. Wyszedłem niespiesznie ,za ostatnim szeregiem przykucnąłem jak wczoraj, spojrzałem mocno w prawo i... jest mój dzik, pokrywa akurat biało-czarną lochę, 30 metrów ode mnie.
Nie mogłem strzelać, usiadłem na ziemi i patrząc przez lornetkę zastanawiałem się jakiego koloru będzie potomstwo. Tymczasem jakiś bałwan wjechał w łowisko samochodem i widowisko prysło w jednej chwili jak mydlana bańka.
Długo czekałem na niego w łowisku, po huczce przepadł, nikt nic o nim nie mógł powiedzieć.
Zima zaczęła się na dobre, przyszły duże śniegi, zaczęło się dokarmianie. Włóczyłem się całymi dniami, oglądałem łosie, jelenie sarny i dziki. Na zbiorowych polowaniach rozmowy skupiały się na tym "rudym", jak go już wszyscy nazywali, nikt go jednak nigdzie nie widział. Kamień w wodę, zresztą solidnie już zamarzniętą.

Wykładaliśmy regularnie karmę współpracując z miejscowymi rolnikami, którzy pomagali chętnie użyczając traktorów, inaczej nie było dostępu do karmowisk. Dziki już nie zostawiały śladów racic a ciągnąc po śniegu brzuchami żłobiły korytarze, zaczęły chodzić gęsiego i bardzo regularnie. Zdarzało się że kładły się blisko karmowisk czekając na nowe porcje żarcia. Rudy jeden ciągle sam chadzał, nieregularnie ale ograniczył się już do trzech miejsc. Postanowiłem go przechytrzyć.
Umówiłem się z kolegami i posadziłem ich na zasadzkach w tych właśnie miejscach, sam jako ten co miał przygotować kolację, miałem wyjść na pole najbliżej położone mojego domu o godzinie dwudziestej pierwszej i czekać na Mania, który miał mnie zmienić o dwudziestej trzeciej. Podchodziłem wcześniej przedeptaną leśną ścieżką i już z daleka zobaczyłem na środku bielutkiej poszwy pola jego ogromną sylwetkę, stał do mnie bokiem z tabakierą zarytą w nęcisku. Jeszcze kilka kroków i miałem go na 60 metrów.
Przyklęknąłem na ziemi i powolutku zacząłem się składać do strzału. Dzik podniósł olbrzymi łeb i węszył nieruchomo, wiatr leciutko się zmieniał, naciągnąłem przyśpiesznik, spojrzałem do góry, aby niezmęczonym wzrokiem powrócić do okularu lunety, i na zwyżce, tuż nad głową zobaczyłem sylwetkę myśliwego, który znieruchomiały patrzył przez lornetkę. Manio!

Zawsze był niezdyscyplinowany, miał tu być dopiero za dwie godziny, trudno on jest moim gościem, opuściłem karabin i obserwowałem dzika i myśliwego, który wyraźnie nie robił żadnego ruchu.
Strzelaj - podpowiadałem mu w myślach, strzelaj bo wiatr się odkręca i dzik robi się coraz bardziej niespokojny, strzelaj!
Zachrzęścił śnieg i tyle go widzieliśmy, wstałem, otrzepałem głośno kolana i zapytałem:
- Maniek, dlaczego nie strzelałeś.
-Jaki Maniek, to ja!
Młody myśliwy przyjęty niedawno do koła, nierozstający się z fajką i stąd przezwany fajeczką.
- Skąd się tutaj wziąłeś? Nie wpisywałeś się do książki?
-Właściwie tylko przejeżdżałem, ale jak zobaczyłem na polu tego potwora to wlazłem na tę zwyżkę, była pusta.
Nieopodal stał na skraju lasu jego samochód.
- No to dlaczego nie strzelałeś?
- Bo był straszny, a w lornetce jeszcze większy.
- Człowieku, my tu na niego całą strategię opracowaliśmy, a Ty tak sobie parkujesz mu pod nosem, włazisz na drzewo i jeszcze palisz fajkę? Żadnym fartem nowicjusza nie da się tego wytłumaczyć! Złaź, on już nie przyjdzie, ani żaden inny. Ty już limit myśliwskiego szczęścia wyczerpałeś na kilka sezonów dla całego koła.
Przy kolacji długo rozpamiętywaliśmy wszystkie szczegóły, nie było żadnego wytłumaczenia, tylko myśliwskie szczęście, które tylko niektórych nawiedza, a najczęściej niedoświadczonych. Dostało się i Fajeczce. Tłumaczyliśmy mu, że dzik nie łazi po drzewach, mógł śmiało strzelać, a potem ewentualnie krzyczeć o pomoc, na pewno byśmy ci pomogli.
Rudy jakby na potwierdzenie tego faktu już się nie pokazał.
Zginął latem, zastrzelony z dubeltówki, w odkosie Carskiej Szosy o godzinie 14, gdzie smacznie spał. Po wypatroszeniu ważył 165 kg! Ów myśliwy przyznał się później że strzelał do niego z okna samochodu. Sam zginął niedługo później w wypadku drogowym.

Mirosław Kobeszko
Uścianek 15 grudnia 2008