Melania Burzyńska
"Szara przędza" Część 2. Pan siada za stołem i zaczyna się lekcja... Najpierw sprawdza obecność. Pierwsza lekcja były zawsze rachunki. Władze oświatowe wychodziły z założenia, że matematyka, wymagająca najwięcej ścisłego myślenia, powinna być pierwsza lekcją, gdy umysły uczniów nie są jeszcze przemęczone. Dzieci piszą na tabliczkach rysikami. Jest względna cisza, gdyż trzeba się skupić do liczenia. Niektórzy ściągają. Za to po przerwie, na polskim już nie to. Wielu nie umie lekcji czytać. (Na pamięć, bo w drugiej klasie prawie nikt nie umie czytać nie nauczywszy się uprzednio na pamięć). Zaczyna się więc kombinowanie. - Prose pana o wyjście! - Idź. Za chwilę: - Prose pana! Roch "puścił powietra!" - A to świnia - wynoś się! Roch podskoczywszy z uciechy uchodzi śpiesznie. Nigdy nic nie umiał: brał lanie we wszystkie, możliwe do obicia części ciała, rózgą lub linią i po przesiedzeniu w pierwszej klasie trzech lat, przesadzili go w takim samym skutkiem do drugiej, w której i "ukończył" szkołę, oczywiście z wynikiem z góry na dół niedostatecznym. Jeszcze kilku prosi o "wyjście" i cała klika zabawia się wesoło na korytarzu. Zachowują się względnie cicho, by czasem pan nie zawołał ich do klasy, za to, że przeszkadzają. Za drzwiami można być dowolną ilość czasu, najczęściej, gdy była zima - do zmarznięcia. Pozostali w klasie wydają lekcję z czytanki, patrząc pilnie na nauczyciela, bo przecież i tak "czytają" na pamięć. Nauczyciel pyka fajkę (nieodstępna) i powoli jego głowa, ukołysana monotonią uczniowskich głosów, zaczyna się nieznacznie chylić ku dołowi. Dzieci czytają coraz ciszej. Wreszcie gdy głowa nauczyciela opada na piersi, w klasie zaczynają się dziać rzeczy dziwne. Uczniowie (tylko śmielsi) wychodzą na palcach z ławek i skradają się w kierunku fajki nauczyciela. Po chwili fajka wędruje z rąk do rąk i każdy chłopiec chce koniecznie choć raz z niej pociągnąć. Oczywiście "wyściowcy" zajrzawszy przez drzwi, widząc, że "czytanie" im nie zagraża wracają do klasy i biorą w tej akcji najczynniejszy udział. Fajka krąży z rąk do rąk, aż zostaje w niej tylko popiół. Ktoś kładzie ją ostrożnie na stole, a wtedy zaczynają się najdziwniejsze akrobacje po ławkach i bieganina wokół nich: z początku cicho, potem coraz śmielej i z hałasem. Dziewczynki, jako mniej śmiałe, zadawalają się tylko bieganiem naokoło słupa, który stoi koło pieca, podpierając sufit dość szerokiej klasy. Trwa to dotąd, aż pan kierownik zadzwonił na przerwę, a w razie zapomnienia dzwonka zajrzy do klasy, mówiąc: - Pauza! Oczywiście nie zawsze lekcje były takie, lecz i takie się często zdarzały. U pana kierownika było zupełnie inaczej. Ten trzymał rygor żelazna ręką, choć był małego wzrostu. Opisałam tę lekcje dlatego, by pesymiści mogli się trochę rozjaśnić i pocieszyć się, że młodzi są zawsze jednacy. I z dzisiejszych chuliganów może wyrosną dobrzy ludzie, bo z moich czasów, prócz Rocha wszyscy stali się dość porządnymi ludźmi, a wielu dziś są na wysokich stanowiskach. Na kształtowanie charakterów młodzieży działa nie tylko nauka lecz cała osobowość nauczyciela. Dlatego ważne jest, jakimi są nauczyciele i wychowawcy szkolni. Oni maja nieraz większy wpływ na dzieci niż rodzice, którzy będąc zapracowani, (a często i nie mający żadnego pojęcia o wychowaniu) mniej czasu poświęcają dzieciom. Można tu rzec: - Pokaż mi waszych nauczycieli, a ja ci powiem, jakim będzie kraj, gdy ich uczniowie staną się jego dorosłymi obywatelami. Myśmy w swoim czasie szkolnym mieli szczęście (z małymi wyjątkami) mieć dobrych nauczycieli. Nasze pokolenie wszedłszy w życie było bardzo uspołecznione i potrafiło pokierować życiem społecznym wsi według swoich zasad. Ale nie uprzedzajmy wypadków... Więc chodzę już do piątej klasy szkoły podstawowej i biorę udział w jej życiu kulturalnym. Grywane przez nas sztuki są albo baśniami, albo dyskretnie wychowawcze. Z baśni pamiętam grane były: Smok i Jagienka, Kopciuszek, Jaś i Małgosia, Złamane drzewko, zaś z tych drugich "Cudowny doktór", "Wicek niecnota", "Nieszczęsny rym", "Majster i czeladnik" i inne. Mnie, ponieważ w szkolnym wieku już byłam bardzo wysoka, zawsze dawano rolę matki, królowej lub nauczycielki. Z tej racji i w Kopciuszku grałam rolę królowej - matki. Akurat, gdyśmy przygotowywali się do odsłonięcia kurtyny, królewicz - syn nastąpił mi na nogę. Dałam mu porządnego klapsa, że zaś moja ręka była widać ciężka, a Jaś - "syn" bardzo szczupły, musiało go mocno boleć: bok i urażona męska ambicja, bo przez cały czas przedstawienia, gdy tylko miał okazję ciągnąć mnie ręką pod mój "królewski" płaszcz, szczypał okropnie gdzie popadło, a najwięcej wtedy, gdy ja mówiłam. Ale ja wytrwałam bohatersko i nie krzyknęłam ani nie "udałam" do pana. Odgryzłam się za to przy innej okazji, bośmy z Jasiem siedzieli w jednej ławce i to ja bliżej drzwi - czyli lepsza szansa ewentualnej ucieczki. Zresztą Jaś był wspaniałym chłopcem i kolegą - nawet pozwalał "ściągać" z matematyki, w której ja stałam nietęgo. Powodem tego była moja choroba: początki gruźlicy. Zawsze rano nie jadłam śniadania, śpiesząc do szkoły - nawet kanapki nie brałam. Stąd przyszło osłabienie i tak wątłego organizmu. Ojciec zawiózł mnie do lekarza, a ten zbadawszy dał półroczne zwolnienie ze szkoły. I tak musiałam pierwsze półrocze szóstej klasy siedzieć w domu. Najgorszą kara było zabronienie przez lekarza czytania wieczorem za lampą. Dlatego nic dziwnego, że mi trudno szło z matematyką. Jednak w klasie nie siedziałam dwa lata. Przeszłam za tym drugim półroczem do siódmej. Szkołę skończyłam w przepisowym czasie z wynikiem ogólnym dobrym (miałam na świadectwie dwie trójki i z matematyki i rysunku). Mam je na szczęście do dziś. (Oczywiście świadectwo nie trójki, bo te i tak z niego nie uciekły). To, co mi dała szkoła było dobrym surowcem do kształtowania postawy obywatelskiej i społecznej, lecz gdybym na tym poprzestała, dziś byłabym wtórnym analfabetą, nie wybiegającą myślą poza sprawy własnego podwórka i opłatków wioski. Surowiec trzeba przerabiać i to przez całe życie! Ukończeniem szkoły skończył się wiek beztroskiego dzieciństwa, choć dla mnie i ten okres nie był taki beztroski. Duże gospodarstwo potrzebowało nawet moich rąk, a matka była chorowita. Jednak to był okres najpiękniejszy! Wybory... wybory!... Gdy jeszcze chodziłam do szkoły, czyli w latach trzydziestych (dokładnie nie pamiętam w których) odbywały się wybory do sejmu i senatu w przedwrześniowej Polsce. Jak już na początku wspomniałam, ojciec z ramienia Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego kandydował na senatora. Pamiętam, jak wielka była gorączka przedwyborcza. Każdy agitator starał się przeciągnąć wyborców na swoja stronę. Mój ojciec tez był mocno zaangażowany w te sprawy. Chciał przeforsować kandydata na posła swojego stronnictwa, a jednocześnie przepchać swoją kandydaturę do senatu. Najważniejszymi partiami u nas były wówczas - w/w Stronnictwo Ludowe, "Be - Be" - czyli partia rządząca - sanacja i Demokracja Chrześcijańska tzw. "chadecy". Pamiętam, był raz u nas w chacie wiec Stronnictwa Ludowego. Choć izba była duża, nie było gdzie rzucić przysłowiowej szpilki. A byli to przecież tylko reprezentanci poszczególnych okręgów wyborczych. Zjawił się na nim i agitator "Be - Be". Chciał agitować za swoim posłem. Zrobił się szum! Jak mu chłopi złożyli po słowie (ale takim chłopskim) to nie miał co robić nieborak; nawiewał, by nie oberwać od bardziej gorących. cdn... Przeczytaj: Część 1 |