Melania Burzyńska
"Szara przędza"

Część 5.
Moje życie prywatne

Jak już wyżej wymieniłam - gospodarstwo nasze było duże. Takich było we wsi tylko kilka (4). Ojciec trzymał pomoc wynajętą męską i żeńską, w okresie nasilenia prac polnych donajmując sezonowo, lecz ci mieszkali u siebie. Byli nimi nie tylko "loźniaki" (bezziemielni) ale i ubożsi z gospodarki. Wielu szło zarobić miodu na zimę; kupić nie mieli za co, to odrabiali.
Pomoc domowa żeńska przestała nam być potrzebna gdy ja wyszłam ze szkoły. Ojciec mnie na naukę nie posłał bo i "po co", skoro byłam przeznaczona na dziedziczkę całej gospodarki. Starsze siostry były wydane gdy ja jeszcze chodziłam do drugiej klasy, a młodsza miała być też wydana, jako ładniejsza ode mnie. (Było nas tylko trzy siostry: starsza ode mnie o siedem lat - Sabina i młodsza o sześć - Regina. Dwie umarły w wieku 2 i 3 lat).
Więc ja byłam panna na tak zwane "prymy", czyli trzeba by zięć do nas przyszedł. Że byłam najlepszą partią w okolicy, ojciec miał wysokie wymagania co do kandydatów na zięcia. Ale o tym potem.

Warunki życia mieszkańców wsi były wówczas bardzo proste i skromne. Jedno proste potrawy, bo na wymyślniejsze urozmaicenie menu nie było umiejętności i czasu. Jadano z jednej miski i przeważnie na ławie, bo nie każdy miał stół kuchenny. U nas na szczęście był, jeszcze od pradziada i mocno rozchwierutany.
Dom nasz miał typowy rozkład: izba (duża), komora (wąska, w niej płyta kuchenna), światołka - w niej było okno i płyta kuchenna, ale już nie było drewnianej podłogi, tylko z gliny.
W światołce gotowano tylko latem, przez co mieszkanie było chłodniejsze i nie tyle much do niego szło. W ogóle te muchy, w połączeniu z pchłami, wszami i pluskwami, były zmorą tamtych czasów. Pchły były wynikiem braku sienników w łóżkach i rzadko wietrzonej pościeli. A co było wietrzyć, jeżeli na całą wieś może było pięć kołder?
Pierzyna to przynajmniej jedna w domu była, bo zimą pod nią spało kilka osób w jednym łóżku. Nakrywano się czym kto miał: płachty, radna, kożuchy (te, w których się w dzień chodziło), a niektóre szyły "kołdry" z pakuł. Oczywiście takowe nie miały pokrowców.

Izby wietrzył mało kto. Okna latem otwierano tylko wieczorem - no bo muchy. U nas była kołdra kupiona i jedna pierzyna, bo drugą matka dała w wyprawie dla starszej siostry. W jednym łóżku i w szlabanku (takie pół łóżka) były sienniki, a w drugiej była słoma.
W tym drugim spałam ja z siostrą. Było ono na noc rozsuwane; na dzien. zabierało mniej miejsca i dlatego nie mogło (zdaniem ówczesnych) mieć siennika.
Nieraz nam się ta wysuwana część wywracała na ziemię, a my lądowaliśmy z bebechami (niby pościel) aż w drugim końcu komory - czyli pod kominem. Pchły tez nadojadły za całą noc, a nad ranem, gdy one "syte krwi" uspokajały się, zastępowały je muchy. (Zimą nie)
Nie było w domu pluskiew i wszy. Pluskwy tępiłam ojcowym środkiem dezynfekcji - karbolem, nasycając nim wszystkie szczeliny, zaś wszy maczaniem głowy naftą.
Z innych pomieszczeń w domu było jeszcze :śpiżarka i tak zwany "przeciwek" gdzie wieszano ubrania, stały wyprawne skrzynie i inne rzeczy, należące do odzieży. Była taka duża sień zaraz z pierwszego wejścia.

Mój "dzień jak co dzień".
Ktoś jeden latem zrywał się wcześnie by wygnać bydło "na poranki". Przed komasacją pasł je stadem z całej wsi "zgodzony" pastuch. Nazywano go "kiernikiem" co mi się dziś kojarzy z kierownikiem. Ci, co z każdego domu dawani mu byli do pomocy nazywani są kolejnicy, bo brani byli z kolei - tyle dni pasł, ale było sztuk bydła. Potem następny. Owce pasano w ten sposób, cielaki, a nawet świnie.
Cała rodzina oprócz małych dzieci też wstawała bardzo rano; latem do pielenia, zimą baby do kądzieli.
Ja przędłam już będąc w piątej klasie - kółka swego nie miałam lecz gdy mama cos robiła to na jej kółku (kołowrotku). Potem, gdy miałam już swoje, przyjemnością było nie przędzenie w długie wieczory zimowe i wczesne ranki.
Potem z matka oporządzałyśmy się: mama szykowała śniadanie, ja doiłam krowy, ścieliłam łóżka, sprzątałam i zmywałam naczynia. Potem do kądzieli.
Gdy nadeszła wiosna, to co się naprzędło trzeba było potkać. Tkaliśmy płótno na koszule, zgrzebnina na kalesony, czarne cynowacina z lnu na portki chłopom, a białe z pakuł na prześcieradla, które u nas nazywały się płachty.
Rzadziej tkano sukno na kurtki i burki, półsukienko na robocze garnitury, które niejednemu były i niedzielnym ubraniem. Sukno przechodziło jeszcze "felusz" czyli było do odpowiedniego stopnia filcowane. W takiej kurtce lub burce nigdy się nie zmokło w drodze.

Tkano jeszcze na pościel w kratę, szyjąc z tego pokrowce i poszewki. Najrzadziej tkano dywaniki czyli ozdobne narzuty na łóżka.
Zapomniałam dodać, że obrusy i ręczniki też tkano; w cztery niczenie do codziennego użytku, a w osiem, sześć, dwanaście - nawet w dwadzieścia cztery do uroczystej dekoracji stołu i ściany. Obrusy i ręczniki były ozdobione misternymi koronkami szydełkowymi. Te ozdobne obrusy i ręczniki mam do dziś.
Dziś owe tradycje artystycznego wytwórstwa ludowego są bardzo pielęgnowane przez założone w Lublinie Stowarzyszenie Twórców Ludowych. Wszelka artystyczna twórczość ludowa, z pisarstwem włącznie. Będę o tym pisać obszerniej w dalszym ciągu mojego opowiadania.
Po wytkaniu białych płócien, które na razie są mniej lub więcej szare, trzeba je było bielić. Jeszcze rankiem lód na stawku jeszcze był, a tu już baby z całej wsi ścielą na płyciznach zarośniętych trawą płótno na wodzie, by go słonko bieliło. Każdy śpieszy wcześniej, bo miejsca mało, a wieś duża. Łamią lud bosymi nogami, które potem pieka niemiłosiernie.
Do żniw płótna były pobielone, portki i kalesony poszyte (koszule za mojej młodości już szyły krawcowe) a co zbywało, szło do wyprawnej skrzyni. Czasem trzeba było wytkać i 40 ścian różnych tkanin, a ściana miała cztery metry wysokości. Było roboty!

Tkano jeszcze wełniane, wąskie paski do podtrzymania portek i opasywania na kożuch. Tkano je w tak zwane "święte wieczory" czyli w okresie od Bożego narodzenia, do Nowego Roku. Tradycyjny jakiś zabobon nie pozwalał w te wieczory prząść. Paski te były bardzo ozdobne i miały najrozmaitsze wzory. Były one nie odłącznym elementem wyprawy każdej panny młodej.
O zwyczajach weselnych napiszę w innym miejscu.
Latem była inna robota. Pielenie, sianowanie i żniwa: żytnie, jare i łubinowe. Oj byłoż przy tym trudu - wszystko sierpem!
U nas zawsze żęli najemnie, a po żniwach, najczęściej zaraz po żytnich ojciec robił im uroczyste dożynki. On jeden w całej wsi.
Żeńcom, gdy ich było dużo, woziło się wodę beczką, a gdy mniej ja nosiłam w czasie przerwy obiadowej dzbankiem z najbliższych zbiorników wody. Pola były rozległe, naturalnych źródeł nie wiele - nieraz dwa kilometry w spiekę trzeba było dźwigać, gdy żeńcy odpoczywali. A żąć swoją część też razem z nimi, bo każdy swoje żął odmierzone, a inne zostawiał.
Oczywiście nie wymierzał im tego ojciec tylko sami sobie. Gdy działka była szeroka zachodzono kilka razy. A kłócili się między sobą gdy się komuś wydał że mu dano szerzej. Mierzono krokami, sierpami, kłócąc się, to przekonując o swojej słuszności. Im szło aby dzień do wieczora. A ja żęłam nie wtrącając się do nich, by nikogo nie urazić...
cdn...

PRZECZYTAJ: Część 1 | Część 2 | Część 3 | Część 4

wstecz