Melania Burzyńska
"Szara przędza" Część 6. Moje życie prywatne. Im szło aby dzień do wieczora. A ja żęłam nie wtrącając się do nich, by nikogo nie urazić... Gdy ojciec przywoził obiad, wiązano go tradycyjnym zwyczajem tymi słowami: - Związalim pana nie srebrem, nie złotem, tylko kłosem, darem bożym - daj Boże za rok doczekali. Ojciec dawał im za to trochę pieniędzy. A oto zwyczaje dożynkowe. Tego dnia, w którym ojciec miarkował, że wyżną, prosił większą ilość robotników, by ci co nieśli trud całych żniw mogli wziąć udział w dożynkach. Żeńcy brali ze sobą kawałek białej czystej szmatki na nakrycie "stołu" dożynkowego, którym był mały kamień pod "przepiórką". Przepiórką nazywano garść niezżętego zboża, związanego u wierzchu nitką z zasadzoną na nia jarzębinę i innymi polnymi kwiatami. Na kamień kładziono chleb. Już od samego rana rozlegały się śpiewy kończące się refrenem: plon żnięty, plon. Najwięcej śpiewano pieśni żartobliwych w tym stylu: A nasza pani zacierki skubie, W d..... się drapie i w nosie dłubie. Plon żnięty, plon Oj pięknie latoś urosło żytko Ale gospodarz przepije wszystko. Plon żnięty, plon Już nam przepiórka w żytku nie śpiewa Nie dacie wódki, będziecie ścierwa. Plon... Gdy żąć skończono baby robiły równiankę czyli właściwy plon, który miał być wręczony gospodarzowi. Był tez ubierany jarzębiną i kwiatami. Przy kończeniu ostatnich garści każda - szczególnie panna, starała się nie być tą co kończy żąć ostatnia, bo mówiliby, że będzie miała w przyszłym roku dziecko. Żnąc śpiewali: "O mój miły "pępie", kto cię dziś ukrępie". Podejmowały się tego zazwyczaj mężatki, bo im było wszystko jedno. Śpiewano teraz: Dożęli żytka aż do odłogu, Podziękujemy więc Panu Bogu. Plon... Dożęli żytka, dożniem jeżynki, A nam gospodarz sprawi dożynki. Plon niesiem, plon. Otwieraj panie szeroko wrota, bo już skończona w polu robota. Plon.... Otwieraj panie wrota stodoły, bo z plonem zdąża ludek wesoły. Plon... Lub gorzej: Dożęli żytka, wygnali zajca, A nasz gospodarz oparzył jajca. Plon... Dożęli żytka zaraz za wioską, A nasz gospodarz nie ma ni włoska. Plon... U gospodarza, jakby u pana: Portki podarte, koszula zasrana. Plon... Już nam na czysto to żniwo zbrzydło, bo nasz gospodarz straszne skąpidło. Plon... Takie to i tym podobne śpiewki towarzyszyły dniowi żniwnemu. Za te żartobliwe nigdy się ojciec ni matka nie obrażali, bo "dobry żart tynfa wart" - mówi stare przysłowie. Plon niosła zawsze przodownica, która u nas nazywała się postacianką. Marna była jej dola tego dnia, bo kto miał wodę pod ręką, to na nią lał, by na przyszły rok zasiewom nie zabrakło deszczu. Gdy już plon ojcu doręczono z odpowiednim życzeniem, żniwiarze pomyli go u studni, matka podawała wieczerzę, trochę uroczystą, a ojciec stawiał wódkę. Posiliwszy się żniwiarze zaczynali tany. Bo trzeba wiedzieć, że mój ojciec wśród wielu umiejętności - grał i na skrzypcach. Może nie artystycznie ale z werwą. Żniwiarze - (przeważnie kobiety) waliły bosymi piętami w podłogę, aż pył szedł. Ja tańczyłam z młodszą siostrą, która umiała tańczyć bodaj od czterech lat życia. Ja też nie wiem kiedy przyswoiłam tą umiejętność - po prostu wydawało mi się, że się z tym urodziłam. Nic dziwnego, skoro w domu był taki muzykant. Ojciec grał tylko skoczne tańce ludowe: oberki, polki, mazurki, rzadziej walce. Grał nawet na zakończenie tańców marsza i to było hasłem do pójścia żniwiarzy do domu. Żniwa jare trwały zawsze - zależnie od pogody do 10 - 15 sierpnia, choć było i tak, że do piętnastego było już wszystko zwiezione. Łubin zaś żęto do połowy września lub krócej, gdy wcześniej dojrzał. Gdy był przejrzały, trzeba go było żąć z rosą: rano i wieczorem. We wrześniowe wieczory tkało się len, namoczony lub roszony uprzednio i odpowiednio wysuszony na słońcu lub w piecu, czy zapiecku. Takie suszenie w zapieckach powodowało nie raz pożary. W naszej wsi zdarzyło się to tez kilka razy - nawet u naszej sąsiadki lecz na szczęście ugaszono wcześnie, bo była niedziela i ludzie byli w domu; zaś te dalsze od nas też nie wybuchły w pożar. Gdy mowa już o pożarach, to za czasów młodości spaliło się raz dwa obejścia, daleko od nas w południowym końcu wsi: domy i budynki inwentarskie - stodoły na szczęście były po drugiej stronie ulicy, mając od ulicy sady. Pożar powstał z zapalenia się sadzy w kominie, a chata była słomą kryta. Zresztą, wszystko było pod słomą. Ja tez pobiegłam z innymi gasić ten pożar złapawszy wiadro, bo był on akurat u mojej najlepszej przyjaciółki. Rozrzucaliśmy płonące elementy, rozerwane ze ścian przez strażaków; zalewając je wodą z pobliskiej sadzawki. Obyło się na tych dwóch obejściach. Gorzej było za czasów, gdy miałam cztery lata. Wtedy pół wsi spłonęło. Podpalił umysłowo niedorozwinięty czternastoletni chłopak swoje własne budynki, bo chciał spalić "wika" (wilka), którym go chłopaki straszyli. Wieś była wtedy opustoszała, bo wszyscy byli koło siana na bielach - czyli za rzeką Biebrzą, od nas 15 kilometrów. Był to lipiec, czas gorący, wszystko suche i pod słomą. Z tej pół wsi zostało ocalonych tylko dwie zagrody: jedna, że stała osobno na wygonie, druga, że mężczyźni byli w domu i siedzieli z wodą na dachach. Długo potem ludzie mieszkali w małych domkach - budach tymczasowych, nie mogąc się zdobyć na lepsze domy - asekuracji od ognia przecież wtedy nie było. Ogień ten był on nas tylko o czterech gospodarzy. Mało co z niego pamiętam, bo byłam mała. Wracając do lnu muszę powiedzieć, że choć była to robota ciężka (wszystko ręcznie) jednak lubiłam go obrabiać. Czasem zbieraliśmy się po kilka na tak zwane "tłoki" i tarły len tylko dla jednego, bo miała zapas suchego, a inne nie miały, a czasem każda swój. Najlepiej było na dworze i przy księżycu. Wtedy było widno i nie dusił kurz. Na takie tłoki przychodzili i chłopcy, by przy okazji wieczoru podszczypywać trochę dziewczyny, ale przeważnie śpiewali lub opowiadali o "strachach", by dziewczęta bały się potem iść do domu i chciały skorzystać z ich męskiej opieki. Wytarty len trzeba było trzepać trzepaczką, a potem czesać. Trzepanie odbywało się już po kopaniu ziemniaków i zawsze w budynku ba wiatr nie zawiewał. Trzepanie było ciężkie, zwłaszcza, gdy len był za twardy źle wytarty i miał tak zwany "suchy" paździerz. Od połowy września szło się już kopać ziemniaki. Najczęściej kończono około Matki Boskiej Różańcowej - jak u nas mówiono: do Różańcowej, to jest w pierwszą lub drugą niedzielę października. Przed komasacją nie sieli ludzie zbyt dużo ziemniaków - nie mieli dużo obornika, bo zbiory były niepomierne mniejsze od dzisiejszych. Po kopaniu sprzątano ogrody z warzyw i kapusty. Po tym wywożono gnój i kopano na zimę, a baby w listopadzie już siadały do kądzieli. Jak już wspominałam, przędzenie było moją najmilszą robotą. Bo gdy żniwa w upale i trudzie, wykopki nieraz w zimie i słocie, to przędzenie w cieple, spokoju, radośnie. Tak, radośnie! Bo ileż to razy zbieraliśmy się na tak zwane "kądzielnice". Schodziło się do jednej z kołowrotkami tyle, ile wlazło lub ile zaprosiła i przędło w gromadzie. Dziewczęta chodziły do dziewcząt, kobiety do kobiet, a czasami i razem. Ileż to wtedy szło gadek, ile śpiewało się pieśni... cdn... PRZECZYTAJ: Część 1 | Część 2 | Część 3 | Część 4 | Część 5 |