Melania Burzyńska
"Szara przędza"

Część 7.
Moje życie prywatne.

Bo ileż to razy zbieraliśmy się na tak zwane "kądzielnice". Schodziło się do jednej z kołowrotkami tyle, ile wlazło lub ile zaprosiła i przędło w gromadzie. Dziewczęta chodziły do dziewcząt, kobiety do kobiet, a czasami i razem. Ileż to wtedy szło gadek, ile śpiewało się pieśni...
Czasem szło się z kądzielą tylko do jednej koleżanki i we dwie swoje dziewczyńskie sekrety przy kądzieli omawiało.
Zawsze ta, co przyjmowała kądzielnice dawała obiad i to uroczysty. Tylko bez wódki i piwa.
Chłopcy tez przychodzili na "pogaduszki" i urywali nam nitki na psotę lub zrzucali sznur z kołowrotka. Ale zawsze tylko tyle, by to były żarty, a nie dokuczanie.
Mój ojciec i sąsiad jako pierwsi kupili własne maszyny do omłotu: kierat, młocarnię szerokomłotną i wialnię. Toteż zimą od czasu do czasu trzeba było iść młócić lub arfować zboże. Odrywało to niestety od ukochanej kądzieli - było za to lżej chłopom, bo nie walili cepami. Młóciliśmy też ludziom za ich pomoc przy młóceniu.
Co to było za dziwowisko, gdy te maszyny pierwszy raz zaburczały. Kto żyw leciał zobaczyć to dziwo. Niektórzy potem pokupili choć te wąskogardłe do zboża jarego, którego słoma szła na targankę. A i żyto, gdy nie było zbyt duże, można było młócić, tylko już słoma była na podściał - targanka.
Tak przeplatając przędzenie młóceniem przędłyśmy zawsze mniej więcej do postu. W poście od Wielkanocy trzeba było już tkać, choć czasem były odchylenia od tej reguły - zależy ile było tego lnu, czy wełny.

Do wymienionych prac trzeba jeszcze dodać pranie i pieczenie chleba. Chleb pieczono formując wielkie bochny na drewnianej łopacie, założonej uprzednio odpowiednio spreparowanym i wysuszonym liściem kapuścianym lub chrzanowym.
Mama zawsze piekła przedchlebniak, czyli cienko rozkleptany placek z chlebowego ciasta. Piekl się on wtenczas, gdy w piecu leżał żar, a robiło się bochny. Smakował bardzo ze słodkim mlekiem.
Pranie było dla mnie nie przyjemne: robiło się z drzewnego popiołu żrący ług i w tym to się prało rękami, używając trochę mydła. Ręce po takim praniu były bolesne jak po wapnie. Ług zżerał naskórek.
Po wygotowaniu bielizny w tymże ługu z pokrajanym mydłem, trzeba je było z niego uprać do czystej wody przy studni lijanką. Latem, to było nawet przyjemne. Ale zimą, to naprawdę było kalectwo. Woda na szmatach natychmiast zamarzała a tu pierz i kręć.
Chyba tylko od tego mam przewlekłe zapalenie stawów, a ręce bolą szczególnie.
Latem bieliznę po upraniu ścieliło się na trawie, by słonko ją podbieliło, bo ambicją każdej gospodyni były czym najbielsze koszule. Przed wysuszeniem na stałe prało się ją jeszcze raz; wszak na trawie był kurz i drobne śmieci.
Żelazka używano tylko do czegoś elegantszego, resztę maglując wałkiem, czyli takim wyrżniętym w rąbki kawałkiem drewna.
Tak to z grubsza wyglądał dzień - co dzień mój i każdej wiejskiej dziewczyny - kobiety też, tylko różnicą były jeszcze dzieci: chodzić, rodzić i wodzić - jak u nas mówią.
Jakoś nikt nie kwapił się by ciężkie warunki jakoś odmienić, ulepszyć, zorganizować.
Dopiero my w swojej organizacji uplewiając rośliny konkursowe, którymi były warzywa, len i okopowe, nauczyliśmy się siać w rządki i od na sto wzięli inni. Ogromnie to ułatwiało walkę z chwastami. Taki chaotyczny siew nie dawał możności użycia nawet motyki przy pieleniu i każdą roślinkę trzeba było dokładnie wypleć rękami. A rosło za sobą na jednym zagonie wszystko to, co się siało: marchew, buraki, cebula, mak, fasola, bób i kapusta. W kapustę wsiewano tylko fasolę - innych nie.

Wszystkie innowacje przyjmowały się powoli, (jak w ruskiej piosence: Ach Bożet mój, czto dziełajet prywyczka...)
Zdawać by się mogło, że tacy bogaci gospodarze jak my, to i życie powinno być o wiele lepsze od innych. Wcale tak nie było. Owszem, chleba nie brakło nigdy; do chleba też kawałek mięsa było prawie zawsze; był nabiał, miód i mąka pszenna.
Ale, że umiejętności kulinarne naszych babek i matek były bardzo tradycyjne i ograniczone gotowano tylko: kartofle, kapustę, buraki czyli kwas z buraków, szczaw, czasem rosół - gdy był tylko zabity świniak lub owca. Z zup była "rozczepka" skwarzona lub bielona, kluski tez takie same, czasem jeszcze z kartoflami, fasola z kluskami lub pęczakiem, kasza i pęczak z mlekiem, a gdy go nie było trochę omaszczone - w poście nawet olejem. Czasem groch. Dopełniał ten jadłospis chłodnik
, zwany zimnym kwasem - latem ze szczypioru czy ogórków, zimą z ogórków kiszonych i cebuli. Czasem do kartofli była na kolacje surowa kapusta.
Od "święta" były potrawy uroczystsze: mąkowe lub kartoflane placki, zwane "oładze", jajecznica, pierogi na sodzie na całą patelinę, pieczone na tłuszczu, a w dnie powszednie na blatach. Na roczne święto pieczono drożdżowe ciasto, zwane też pierogami, a robione w bułki bułkami. Innego ciasta nikt nie umiał piec.
Z tego, co tu wyliczyłam ubożsi nie zawsze mogli sobie nawet na roczne święto upiec pszenną bułkę, bo nie mieli pszenicy. Piekli swoje pierogi i oładzi z żytniej mąki pytlowanej. Czasem z takiego pieroga wyszedł sam zakalec. Zazdrościli więc naszej służbie, że tak dobrze jada.
Co prawda to najmeni to nie mieli u nas źle. Dziś nazywamy tych co najmowali jako wyzyskiwacze, a mój ojciec był dobroczyńcą tych ubogich, bo dawał im zarobić, a płacił dobrze: lepiej niż inni. Z tego powodu w latach kryzysu spadł na gospodarkę wielki krach: zgodził oboje służących na tę cenę wysoką, jaka wtedy była miarą rocznej zapłaty, a gdy trzeba było płacić, wszystko było trzykrotnie tańsze.
Wtedy wpadł w długi, bo i jakieś drzewo na skrypt też wypadło wypłacić w tym czasie, i mąż starszej siostry założył sądy o swoją gospodarkę z jakimś uzurpatorem - spadkobiercą - tak, że odbiło się to ujemnie na długie lata w gospodarstwie.

Ale pomimo to, w naszym domu odbyło się dwa wesela służby: ożenił się nasz służący z naszą służącą - ojciec sprawił im huczne wesele ze swojej kieszeni, a drugą "wydał" za gospodarza.
Toteż, gdy po przejściu do nas Sowietów w trzydziestym dziewiątym wszyscy sądzili, że ojca, jako "kułaka" wywiozą na sybir, właśnie nie wywieźli. I gdy po wyzwoleniu ojciec umrze w czterdziestym piątym w dwa dni po tragicznym wypadku, to właśnie ci najbiedniejsi będą najgoręcej opłakiwać...
A wyżej opisanych racji życie nasze mało się różniło od przeciętnych gospodarzy wsi, a my, "półtoraczne" córki gorzej byłyśmy ubrane niż te, z trzykrotnie mniejszych "półdziałków". Mama nie była pyszną i nie siliła się prześcignąć inne. One, inne zaś sobie zarobiły i obracały te stroje. Myśmy robiły na swoim i nam nikt nie płacił. Miałam najwyżej od święta dwie sukienki i jaką taką jesionczynę - raz nawet po starszej siostrze.
Wówczas jeszcze nie miałam wpływu na bieg spraw gospodarskich; ślepo wypełniałam to co mi kazano robić, nie mając własnego zdania i nawet nie pragnąc go mieć. Mieć własne zdanie, to trzeba czuć się odpowiedzialnym za podjęte decyzje. Za mnie jeszcze myśleli rodzice - ja mogłam jeszcze marzyć o "niebieskich migdałach". I na tym chyba polega urok młodości...
W latach 34 - 37 wieś nasza została skomasowana. Co to były wtedy cudowania: kto, gdzie, jak?. Ile komentarzy, sporów, gadek, zabiegów. Mój ojciec siedział cicho. Jako jeden z najbogatszych nie miął pierwszeństwa wyboru. Wszyscy myśleli, że go wepchną na najgorsze ziemie. Lecz mierniczy im wytłumaczył: oddam mu cały poletek, a was zawiążę w "worach"? ("wory", to najlepsza ziemia we wsi).
Choć nam nie dał w "worach" jednak nasza kolonia nie była najgorsza. Dano nam od samej północnej granicy , wsi, w której mieszkała starsza siostra.
Rozumiałam dobrodziejstwo komasacji lecz żal mi było tych wielkich łanów zboża, gdy cały jeden poletek zasiany był żytem. Jakby morze poprzecinane miedzami. To był niepowtarzalny urok...
Lecz czasem trzeba poświęcić piękno i romantyzm przeszłości, aby przygotować drogę postępowi. Najpiękniejsza suknia gdy się znosi, musi być zastąpiona inną - praktyczniejszą.
cdn...

PRZECZYTAJ: Część 1 | Część 2 | Część 3 | Część 4 | Część 5 | Część 6

wstecz