Melania Burzyńska
"Szara przędza"

Część 8.
Sprawy "sercowe".

Motto:
Człowiek, że kowal własnego losu,
Cierpi najbardziej od własnych ciosów.

(ze zbioru myśli)

Mam więc już przepisowe, według ówczesnego ustawodawstwa do zawarcia małżeństwa - szesnaście lat.
Jak to już poprzednio zaznaczyłam, byłam panną na "przystępy" czyli "prymaczkę" i decyzja wyboru mnie na żonę leżała w mojej woli. Trochę, to wygląda na kpinę , bo przecież nie ja zaprzęgnę konie i pojadę sobie szukać męża ani też ten prze ze mnie wybrany musi zgodzić się bez zastrzeżeń na zostanie moim mężem jednak z tych, co przyjadą do mnie w konkury mogę wybierać i dyktować im warunki. Te materialne to dyktują raczej rodzice.
Tą kpiną choć dać trochę światła na panujące wówczas stosunki i obyczaje w zawieraniu małżeństw.
Ta, co była na wydanie z domu, była nieraz zmuszona iść nawet do niechcianego - ba, nawet za niezdarę i niezgułę gdy; nie miała dobrego posagu, gdy "amant" był bogaty lub gdy sama brzydka.
Czasem rodzice wypychali poniewoli, gdy za nią było jeszcze kilka sióstr, czekających swojej kolejki. Bo trzeba wiedzieć, że w wielu rodzinach mieli sobie za punkt honoru, by panny szły za mąż w kolejności lat, a nie na wyrywki. Bywały stąd czasem oszustwa: podstawiano starszą do ślubu zamiast młodszej, która tylko woziła na zapowiedzi, wpisując imię starszej.
Potem w wesele wiadomo, panna młoda płacze, zasłania twarz chusteczką i - aby do ślubu! Po ślubie bywało różnie: czasem wygnał ją mąż, stwierdziwszy oszustwo, ale najczęściej wracała po jakimś czasie, a najczęściej, nie chcąc kompromitacji godził się z faktem dokonanym. Nie zdarzyło się, by ktoś wystąpił z prośbą o unieważnienie takiego małżeństwa. Bo przecież taki związek był nie ważny.

Pierwszym "ideałem" był chłopiec z naszej wioski, starszy ode mnie o jedenaście lat. Pochodził z rodziny posiadającej tylko połowę tej ziemi co u nas. Do tego, było ich pięciu chłopców i ostatnia z rodzeństwa była siostra.
Matka ich była od młodych lat wdową.
Choć byłam z natury nieśmiała, jednak to ja podjęłam desperacką decyzję: wyznałam mu swą "miłość", bo on, o tyle starszy, rozumiał, że na zostanie moim mężem miał znikome szanse: jakże do takiej partii? "Chodził" więc do jednej i starszej, i trochę biedniejszej - czyli, jak to u nas mówią:
Ożenił się równy z równą, wziął posagu całe gówno"....
Wiecie co on mi powiedział gdy mi to wyznanie miłości przepchnęło się z takim trudem przez usta? - "Przecież ty jesteś jeszcze dzieckiem!"
Dość! Urażona ambicja mojej "dorosłości" nie mogła mu tego darować i gdy kiedyś, po latach zapyta mnie (jeszcze panny) czy mogę dziś powtórzyć mu to, co kiedyś wyznałam - odrzeknę: nie!
- Czemu?
- Ognisko nie podsycane - wygasa!

Bo jego miejsce zajął już inny (klin, klinem się wybija) - według mnie lepszy, a już na pewno, przystojniejszy. Był z drugiej wsi.
Cieszyłam się , że odkryłam ten "skarb" (poznaliśmy się na jednym naszym przedstawieniu w ich wsi) a dyskretnie zapuszczona sąda w opinie publiczną o nim, dawała same pozytywy.
Lecz tu zaszła (trochę spodziewana) przeszkoda. Ojciec mój postawił stanowcze "weto"!....

Jak to jest na świecie.... Mały kamyk toczący się z wysokiej góry strąca coraz większe i robi się z tego cała lawina, która zdolna jest zmiażdżyć wszystko po drodze - jeden fałszywy krok w życiu ludzkim może złamać, zniszczyć, wykoleić lub przynajmniej całkowicie przeinaczyć życie ludzkie.
Tak było ze mną. Usłuchałam ojcowskiego weto, bo nie do pomyślenia był opór - chyba ucieczka z domu, a ja na taki krok nie miałam odwagi. Mój chłopiec dowiedziawszy się o tym jak sprawy stoją, wyjechał niedługo do Warszawy, zapisując się do szkoły policyjnej. (szkołę podstawową miał - pełne siedem klas).
Był tam aż wybuchła wojna i on z eskorta prezydenta wyjechał za granicę. Otrzymywałam jednak od niego przyjazne listy, kolejno z każdego kraju w jakim przebywał: z Węgier, Rumunii, Szwajcarii, Francji, Anglii i znów z Francji. Tam go też zastał koniec wojny.
Po jej zakończeniu otrzymuję list, w którym pyta: - Napisz jak tam u was jest naprawdę, bo tu przez radio mówią o Polsce okropne rzeczy.
Napisałam mu prawdę, to znaczy, że przyjechać warto i trzeba - ojczyzna powstająca z gruzów potrzebuje każdych rąk i mądrych głów. A jego głowa już była o dużo więcej warta niż przed wojną: nauczył się doskonale francuskiego - zdawał zeń egzamin.
Wrócił. Zaraz niedługo po powrocie dostał pracę w liceum ogólnokształcącym w pobliskim mieście, jako wykładowca francuskiego - jednocześnie sam się dokształcając, bo nie miał pełnego średniego wykształcenia.
Następnie po krótkim czasie awansował na dyrektora tegoż liceum i na tym stanowisku trwa do dziś. Jego szkoła stoi na pierwszym miejscu w województwie - słyszałam to od postronnych.

Jesteśmy w przyjaznych stosunkach do dziś, jednak kontakty nasze ograniczają się sumą: przeciętnie - jeden raz w rok i to przy jakiejś niespodziewanej okazji.
Cieszę się, że mu posłużyłam dobrą radą i że mnie zechciał posłuchać i wrócić. Ojczyzna zyskała wartościowego człowieka, a on swoje miejsce na świecie, które na ojczyźnie - choćby tam było najlepiej - wydaje się cudze.
To był jeden rozdział spraw, tak czysto osobistych, że nie wiem czy warto je było poruszać. Ale chyba warto bo one nie tylko na mój los miały wpływ. Jeszcze bardziej rzutowały na sprawy szerszej społeczności - jaka jest szkoła i w ogóle.
I znów znalazł się "klin", którym trzeba było wybijać tamten, tak mocno siedzący.
Z tej racji musiał to być "klin" jeszcze mocniejszy od poprzedniego. No i chyba był nim.
Miał średnie wykształcenie, błyskotliwa inteligencję - ba, pochodził z dawnego, arystokratycznego gazda, choć może z jakiejś bocznej, zubożałej linii. Jego dziadek kupił w naszej okolicy mająteczek, wielkości paru dobrych gospodarstw.
Ich miejscowość rodową, od której pochodziło ich nazwisko wymienia Sienkiewicz w "Potopie". Leży ona dziś na terenia naszego powiatu.
Choć był taki bogaty, miał kilku braci - jeden już żonaty, więc nie chcieli bardzo majątku rozdrabniać - szukał "przystępów".
Traf chciał, że nasi rodzice się znali i raz przyjechał on na polowanie. Jego ojciec polecił mu zajechać do nas, by postawić konia.
I tak zaczęła się znajomość. Za rok przyszły oświadczyny - został przyjęty, lecz zaraz wybuchła wojna. Straciłam z nim kontakt: nie wiedziałam czy poszedł na wojnę, czy nie. Trwało to bardzo długo. Aż mi jakoś stało się wiadome, że na wojnę nie został wzięty. Wymieniliśmy parę korespondencji "przez grzeczność", bo poczta nie była pewna i było parę przypadkowych spotkań, z zapewnieniem z jego strony absolutnej wierności. Czekałam.....
Trzeba tu nadmienić, że przez cały czas mojego panieństwa jechali do nas konkurenci z całej okolicy. Byli to chłopcy na schwał i dość bogaci; musieli czuć się na siłach iść na "taką"! gospodarkę. Ja mając już mój "mebel serca" zajęty, spławiałam ich szybko. Naliczyłam tych konkurentów trzydziestu dwóch (tych co pamiętam).
Jeden z nich był szczególnie natrętny. Pochodził z naszej wsi i oświadczył się jeszcze przed wojskiem. Odprawiłam, że przed wojskiem. Lecz to był pretekst, bo wcale go nie chciałam, pomimo że był bardzo przystojny i bogaty. Myślałam, że w tym czasie kiedy on będzie w wojsku, ja wyjdę za mąż i nie będzie mógł przeszkadzać. Bo trzeba wiedzieć, że mi życie obrzydził swoim natręctwem. Nie mogłam się obrócić nigdzie by mi nie deptał po piętach, a najgorzej na zabawie: nikomu nie dał za mną tańczyć. (całe szczęście, że tańczył sam dobrze). Ale to chyba cała jego zaleta.
Ten chłopiec do dziś jest kawalerem!
A ja czekam....Aż tu raz nasz sąsiad spotyka mnie na ulicy i mówi, że mój "najwierniejszy" pan "N" dal na zapowiedzi! Miną tylko tydzień i już był ślub i wesele. Co się stało?
Do dziś tego nie wiem, choć wiem dużo innych szczegółów. Jednak na tym miejscu nie warto chyba taj całej historii opisywać. Będę pisać raczej o sobie.
Wpadłam w depresję, straciłam wiarę w ludzi, było mi wszystko jedno co mnie spotka. Zresztą na świecie szalała wojna i własne nieszczęścia zeszły na dalszy plan. Byłam przeciętną Polką...
cdn...

PRZECZYTAJ: Część 1 | Część 2 | Część 3 | Część 4 | Część 5 | Część 6 | Część 7

wstecz