Jan Kuc na morzach i oceanach świata spędził sześć lat i pływał na 20 statkach. Na statku handlowym przepłynął świat dookoła. Morze Śródziemne zna jak własną kieszeń. W półroczne rejsy wyrusza z Moniek.
WSPOMNIENIA WILKA MORSKIEGO Z MONIEK
O piratach, przygodach i ciężkiej pracy na morzu z Janem Kucem, nawigatorem i pierwszym oficerem na statkach towarowych i pasażerskich rozmawia Kazimierz Radzajewski.
Czym dla pana jest praca na morzu?
- Czekaniem. Po kilku miesiącach w morzu czekam na przyjazd do domu. Potem jest ulga, ale po dwóch miesiącach odzywa się tęsknota za morzem i czekam na kolejny rejs.
Na czym polega pana praca na statku?
- Jestem nawigatorem i pierwszą osobą po kapitanie. Do moich obowiązków należy prowadzenie statku w morzu, ale też rozmieszczenie ładunku i dopilnowanie jego zamocowania na statku. Oficerowie należą do kierownictwa statku, a kapitan też jest nawigatorem, tyle że głównym. Pracę na statku przez całe 7 dni w tygodniu regulują 12-godzinne wachty. Nawigacja jest wyczerpującym zajęciem, bo ruch w morzu jest wielki i trzeba unikać sytuacji kolizyjnych. Od nawigatora zależy bezpieczeństwo załogi, statku i ładunku.
Dlaczego wybrał pan taki zawód?
- Najpierw były marynistyczne lektury i marzenia o przygodach. Później pociągała mnie dostępność świata i nobilitacja. Trzeba tu przypomnieć, że jeszcze w latach 80-tych uzyskanie paszportu graniczyło z cudem i obowiązywały trudno dostępne wizy. Przed marynarzem natomiast świat stał otworem, zaś zawód należał do najpopłatniejszych. Młody człowiek nie myśli przy tym o przyszłości i rodzinie i dopiero potem twarda rzeczywistość zmusza do zweryfikowania romantycznych marzeń.
Jak można zostać kapitanem statku?
- Wszystko zależy od stażu pracy na morzu i uzyskanych dyplomów. Po drodze trzeba być asystentem oficera, potem trzecim oficerem, drugim i pierwszym. W moim przypadku należy już tylko zdać egzamin kapitański, bo przepływane sześć lat to aż nadto stażu. Póki co mam zdany egzamin na chiefa. Ale wszystko zaczyna się od wyboru zawodu. Ja już w monieckim LO wiedziałem co będę robić i zdałem egzamin do Wyższej Szkoły Morskiej. Ale statek to nie tylko oficerowie. Załogę stanowią marynarze, a ci rekrutują się z Liceów Morskich i byłych żołnierzy z marynarki wojennej.
Na jakich statkach pan pływa?
- Na początku pływałem na statkach towarowych, a potem zamustrowałem na pasażerskie. Kontenerowiec i drobnicowiec to taka wielka ciężarówka, ale ja osobiście wolę statki pasażerskie. Bywa jednak, że pasażerowie są najtrudniejszym 'ładunkiem" do przewiezienia.
Gdzie pan już pływał i jakie ciekawe miejsca odwiedził?
- Byłem wszędzie oprócz Australii. Dobrze poznałem Amerykę Południową, a najlepiej wszystkie porty i dziury na Morzu Śródziemnym. Kiedyś wypłynąłem z Hiszpanii z ładunkiem drobnicy do USA, a stamtąd do Zatoki Meksykańskiej i potem przez Kanał Panamski na Pacyfik. Po 4 tygodniach rejsu przez ten ocean dotarliśmy od Japonii, potem do Korei, Chin, Indii, a potem przez Morze Czerwone i Kanał Sueski wróciliśmy do Europy. Rejs dookoła świata trwał 5 miesięcy. Nie zawsze uda się coś zobaczyć na lądzie, bo np. kontenerowiec rozładowuje się w kilka godzin i nie ma czasu nawet na zobaczenie portu. Ale bywa też, że trzeba poczekać kilka dni i wtedy jest trochę czasu na zwiedzanie. W ten sposób zaliczyłem Rio de Janeiro z plażą Copacabana, Buenos Aires, Montevideo i setki innych cudownych miejsc. Osobiście wolę urokliwe zakątki Morza Śródziemnego, a tam np. wyspa wulkaniczna Santorini jest prawdziwym cudem natury.
Po jakimi banderami pan pływa?
- Teraz już nawet polskie statki są przeflagowane i pływają pod tzw. tanimi banderami. Tak jest po prostu taniej dla armatora. Polskie statki z polskimi załogami pływają np. pod banderą cypryjską, maltańską, grecką itp. Marynarz nie może dziś wybrzydzać i pływa pod każdą banderą. Jestem zarejestrowany w agencji pośredniczącej w zatrudnianiu marynarzy i po pół roku bezczynności trzeba czasem przyjąć każdą ofertę.
Jakiego typu rejsy chwali pan sobie najbardziej?
- Zdecydowanie na statkach turystycznych, które są potężnymi hotelami z kompleksem atrakcji. Dwa tygodnie takiego rejsu mijają jak mgnienie oka. W tej branży trzeba dbać o wybrednego turystę i czasem trzeba ominąć burzę, bo goście opalają się i bawią się na pokładzie. Na takim statku można spotkać coraz więcej Polaków. Spotkałem kiedyś w rejsie grupę turystów z Białegostoku i miałem niezły ubaw, gdy obwieściłem im że jestem z Moniek. Na Podlasiu jest nas tylko kilku czynnych oficerów.
Jaki były najtrudniejsze chwile w morzu?
- Trudne są sztormy, których najwięcej jest na północnym Atlantyku. Szczęśliwie udało się mi uniknąć sytuacji gdzie byłoby zagrożone życie załogi. Niemal wszystkie wypadki na morzu są pochodną błędów człowieka i nie przerażają mnie już trudności i niebezpieczeństwa, bo znam i dobrze oceniam swoje możliwości. Problemy są natomiast z ludźmi i dał mi i załodze kiedyś w kość wredny kapitan. Innym razem trafiła mi się istna "krypa". Pazerny armator doszczętnie wyeksploatował statek i dostałem przerdzewiały wrak z dziurawymi jak sito zbiornikami balastowymi. To była mordęga nie rejs. Zdarzyło się też, że nadgorliwy kapitan dopuścił, pomimo moich przestróg, do przeładowania statku. Pierwszy po Bogu zrozumiał swój błąd dopiero przy wejściu statku do Kingstown, gdy przy nawrocie niestabilny statek położył się na burcie i już nie można go było wyrównać. Strach pomyśleć, co by było, gdybyśmy trafili na sztorm.
Czy spotkał pan współczesnych piratów?
- Szczęśliwie uniknąłem ich wizyty na statku, ale moi koledzy przeżyli atak piratów. Oni grasują na morzach w Azji południowo - wschodniej i w okolicach południowoamerykańskiego portu Santos. W tych rejonach zapalamy zawsze wszystkie lampy na statku i zostawiamy węże strażackie pod ciśnieniem. To po to by strącić pirata z pokładu. Ale stawianie oporu piratom nie ma sensu, bo przypływają nocą szybkimi motorówkami, są uzbrojeni, wchodzą niepostrzeżenie na pokład i w przypadku oporu mordują załogę. Ich celem jest zawsze kapitan i kasa pancerna, ale jest też i tak że rabują część ładunku. Zastanawiający jest fakt, że są doskonale poinformowani o rodzaju ładunku i bezbłędnie trafiają do interesującego ich kontenera. Rabusie z Santos są jeszcze bezczelniejsi i potrafią obrabować statek w biały dzień, nawet w porcie.
Co robi pan w oczekiwaniu na rejs?
- Lubię muzykę, a najbardziej dobry jazz i nadrabiam czas stracony na życie rodzinne. Miałem kiedyś chwile zwątpienia i zdobyłem już nawet uprawnienia maklera giełdowego. Ale dziś maklerzy też szukają pracy, a bez stałego kontaktu z giełdą nie da się odnieść sukcesu w tej branży. Na półśrodki już mnie nie stać i zostałem przy morzu.
Jak traktuje zawód marynarza pana rodzina?
- Szczęśliwie moja żona nie stawia jeszcze ultimatum "albo ja, albo morze", a ja staram się zrekompensować rozłąkę wspólnymi rejsami. Żona już kilka razy pływała ze mną po Morzu Śródziemnym, a syna i córkę też zabrałem na taką wycieczkę. Traf chciał, ze trafiliśmy na sztormową pogodę i córka większość rejsu spędziła w łazience trawiona przez chorobę morską. Ale dziś jak Krzyś i Martyna opowiadają kolegom o pływaniu na statku to mało kto im wierzy.
Czy poleciłby pan młodym ludziom zawód marynarza?
- To kwestia indywidualnych decyzji, ale swojemu synowi na pewno bym odradzał. Męka rozłąki z rodziną, twarda rzeczywistość i ciężka praca na statku skutecznie zabijają romantyzm morskich podróży. Czasy też się zmieniły, wyjazdy w świat są dostępniejsze i jest też wiele alternatywnych dróg do zrobienia kariery zawodowej. Rozumiem entuzjazm młodych ludzi, ale ja też dopiero po kilku rejsach zrozumiałem, że marynarzem można być najwyżej 2 czy 3 lata, ale nigdy przez całe życie.
Dziękuję za rozmowę.
|