Melania Burzyńska
"Szara przędza" WSTĘP. Jestem rówieśnicą Wielkiej Rewolucji. Początkowo nie miałam zamiaru brać udział w niniejszym konkursie - czas mój jest bardzo ograniczony tysiącem zajęć w domu, obejściu, ogrodzie, czy wreszcie pracą społeczną. Lecz myślę sobie: Tyle tam się znajdzie wypowiedzi ludzi różnych zawodów, a może zabraknąć rolnika? Więc postanowiłam uzupełnić ten ewentualny brak opisem udziału w życiu Białostocczyzny, zwykłej wiejskiej kobiety. Życie to, takie zwykłe, szare, do tysiąca innych podobne - jednak ono też w jakimś stopniu rzutuje na obraz życia Białostocczyzny - jest jej małym wycinkiem. W porównaniu do innych, ciekawych życiorysów, moja wypowiedź wypadnie może jak... szara przędza... "Wczoraj" Moja droga Ziemio Białostocka Czy wiesz, jak ja mocno kocham cię Czy w fryzurze złocistej od słońca Czy w jesiennej chuście - szarej mgle. Urodziłam się... jak we wstępie zaznaczyłam, w rodzinie dość zamożnego rolnika - gospodarstwo (nieskomasowane) 35 ha. Budynki: dom drewniany, kryty dachówką, dwie stodoły, obora ze stajnią , spichrz i pomniejsze chlewiki "świńskie". Budynki "zimne" były wszystkie kryte słomą. Była jeszcze duża pasieka - 50 uli. I sad. Myliłby się ktoś, kto by myślał, że pięcioletni brzdąc nie może brać udziału w życiu społecznym. Prawda, że ów udział w moim przypadku ograniczył się do biernego przyglądania się i przysłuchiwania, jak mój ojciec załatwia rozmaite sprawy, wynikające z jego roli wójta gminy. Patrzyłam na stosy podatkowych pieniędzy, które ojciec z matką składali w porządne paczki, oklejane paskiem papieru z wypisana na nich sumą. Wędrowały one potem do gminnej kasy. Ileż to spraw przewinęło się przez naszą izbę prywatnych i społecznych w czasie, gdy ojciec był dwukrotnie wójtem, potem radnym powiatowym, a nawet kandydatem na senatora w latach trzydziestych (dokładnie nie pamiętam daty ówczesnych wyborów). Pomagał tez początkującym pszczelarzom, bo pasja jego były pszczoły - gospodarstwo zdawał na siłę najemną. Nasi stali najemnicy wchodzili w skład rodziny, a nas nauczono nie widzieć różnicy społecznej tych ludzi. Wyrazem tego niech będzie fakt, że ja, już chyba będąc w piątej klasie (wówczas oddziale) pytałam raz ojca, kiedy to i ja pójdę na służbę? Ojciec uśmiechną się dobrotliwie i powiedział: Najpierw musisz dorosnąć. Jeszcze i z innej przyczyny dużo ludzi przychodziło do ojca: leczył wrzody i wyrywał zęby. Dziś nazwano by go znachorem i osadzono w więzieniu, za wchodzenie w kompetencje lekarskie, ale wówczas był dobrodziejstwem okolicy, gdy lekarzy nie było lub byli daleko. Zakażenia nigdy nie było, gdyż stosował silny środek dezynfekcyjny karbol i spirytus. Ale odbiegam od tematu. Patrząc na ojcowskie zaangażowanie się w pracy społecznej, przysłuchiwałam się pilnie wszystkiemu, a sprawy ludzkie i gminne nie mogąc pomieścić się w pięcioletniej głowinie układały się w bajkę o dobrym królu, którego uosobieniem był ojciec. Bajki mi opowiadała matka lub nasza pomoc domowa. Taki to był mój pierwszy "udział" w życiu społecznym. Pierwszym krokiem do szkoły weszłam w życie społeczne już czynne. Okazji nie zabrakło, ponieważ kierownikiem był człowiek utalentowany pod wieloma względami: świetny wychowawca i organizator, grał na prawie wszystkich instrumentach, świetnie śpiewał; reżyser, dekorator - ba, kompozytor w jednej osobie. Gdy mnie, będąc w trzeciej klasie wzięto do dziecięcego chóru, byłam w siódmym niebie. Nigdy nie było mi dość tych prób i prac przygotowawczych do jakiejś uroczystości czy rocznic państwowych, które zawsze uświetniane były akademia lub sztuką sceniczną. Z czasem zaczęliśmy grywać przedstawienia i za pieniądze, przeznaczając je na Macierz Szkolną, PCK, na powiększenie szkolnej biblioteki lub na jakiś inny, pożyteczny cel. Wspomniawszy o bibliotece dodam, że przez czas chodzenia do szkoły przeczytałam całą jej zawartość co najmniej dwa razy, a niektóre pozycje nawet więcej. A była ona, jak na owe czasy - dość duża. Błędem mego wówczas czytania było małe zainteresowanie się osoba autora - tylko w przypadkach większych dzieł wiedziałam kto je napisał; pomniejszych nawet nie czytałam nazwiska autora. Nie dawało to rozeznania na świecie literackim, tak przeszłości, jak i aktualnie żyjącym. Pomimo to, literatura rozszerzyła horyzont myślenia, bogacąc jednocześnie wyobraźnię i poprawiała mój język "polski", który w tym czasie był okropnie gwarowy: ja pójda, będą, zrobia, itd. Narzekamy my, rodzice, narzekają nauczyciele na dzisiejszą młodzież. Dlatego by dać skalę porównania dawnej lekcji i dzieci z dzisiejszą, opiszę jedną lekcję z moich czasów, gdy byłam w drugiej klasie. Kto chce, niech z tego wysnuwa dowolne wnioski na temat dzieci. Trochę to może nie na temat, ale to urozmaica opis kronikarski. Lekcja z wychowawcą drugiej klasy (nie był nim sam kierownik, tylko starszy wiekiem nauczyciel). Zabrzmiał dzwonek zwołujący do klas. Uczniowie drugiego oddziału z hałasem zajmują miejsca w ławkach. Trzaskają ruchome pulpity. Gwar większy niż na przerwie. Nareszcie wchodzi pan: - Dzień dobry dzieci! - Dzień dobry panu! - krzyczy wielogłosowy chór. Pan siada za stołem i zaczyna się lekcja... Przeczytaj: Część 2 |