Melania Burzyńska
"Szara przędza" Część 11. Okupacja. Była u nas jedna Sowietka, co wyszła za mąż za chłopa ze wsi. Ta pięknie ubrana, a ładna była, często wyłaziła z piwnicy za jakąś sprawą. Zobaczył ją raz Niemiec i nuż gnać. Ona wpadła do piwnicy. Były tam same baby. Zaczęły ją bronić. Zrobiło się jakby "rwanie rzepki": Niemiec do siebie, baby do siebie. On zwyciężył - wyrwał "rzepkę" ale gdy ja chciał "zjeść" zaczął pluć okropnie i szwargotać - chyba kląć? Co ją zbawiło, że tak szybko uciekł? - miesięczny okres! Ale od tego czasu przebrała się w łachy starej baby. Z tych innych piwnic zagarnęli Niemcy kilku mężczyzn, z których dwóch z naszej i jeden młody chłopiec z sąsiedniej wsi już nigdy nie wrócili.... Nasz mały dzieciak już drugi tydzień nie kąpany. Idziemy z siostrę do swojej wsi, do piwnicy, po trochę garnków i nieckę do kąpieli. Nabrałyśmy toboły i idziemy za zagumienną ścieżkę. Aż tu, zaraz za stodołą siostra pada z krzykiem: padaj! Nim ja zdążyłam upaść pocisk rozerwał się o jakieś 150 metrów od nas i odłamki utkwiły w ścianie nad naszymi głowami. Poderwałyśmy się do dalszego biegu, przekonane, że to w nas strzelają. Do piwnicy nie chciałyśmy zawrócić w obawie przed Niemcami. I znów za jakiś czas pada naprzeciwko nas, w tej samej linii strzału. A tu jeszcze tak daleko od jam. Trzeci znów naprzeciw nas padł, tylko trochę dalej. Zostawiłyśmy okropnie brzękające garnkami toboły pod stogiem siana, stojącym po drodze i uwolnione od ciężaru dobiegamy do jam. Już siostra głowę spuściła do jamy - walnął jeszcze jeden pocisk. Ja do jamy nie lazłam, bo ze zboża wyszedł mąż siostry, blady, jak ściana. Mówię: - Wacek! Strzelano za nami! - Wcale nie za wami, tylko za nami; zostawiliśmy kurtkę i burkę z Alfonem na polu uciekając. Szwędaliśmy się po polu i - że to było na górce, zoczyli nas Sowiety. Zaraz zaczął się obstrzał. Za drugim razem było tak celnie, że mnie zasypało trochę ziemią. Głupim, trzeba mi było w wyrwł wleźć i koniec. Pojedynczy obstrzał nigdy nie trafia dwa razy w to samo miejsce. Gdy u sąsiada na kolonii nagrzałam wody do kąpieli, siostra nijak nie chciała wyleźć kąpać. Kąpałam małego z mamą. Teraz dopiero wracam do przerwanego, dalszego opowiadania, bo to, że zastałam pustą chatę i wieś starszej siostry, nastąpiło po opisanych wypadkach. Zlękłam się więc okropnie taj pustki -może zaraz Niemiec wylezie zza węgła z żagwią w ręku - i uciekam po zagumieniu do swoich jam. Gdy powiedziałam mamie, że naszych pognali, matka załamała ręce za głowę: - dzieci moje, dzieci, gdzie ja was zobaczę? Pocieszałam ją jak mogłam, sama jednak niepocieszona. Starsza siostra Sabina - (będę je nazywać po imieniu, dla lepszej orientacji) tez miała trzyletnią córkę, prócz piętnastoletniej starszej młodszą i dwu chłopców: dwunasto i jedenasto - latki. Gdyśmy płacząc wlazły do jamy, coś nam zasłoniło jej otwór. Dwie główki zajrzały w mrok jamy, a już było prawie ciemno. Były to dzieci gospodarza z Sabininej wsi, które zostały ukryte za stosem drzewa: dziewczynka i chłopiec. Płakały okropnie. Cieszyłam ich, że nasi wrócą, bo co Niemcom przyjdzie z gromady bab z dziećmi. Nakarmiwszy ich ułożyłam na pierzynie i były z nami aż do powrotu naszych, którzy wrócili na drugi dzień koło południa. Odtąd już i rodzina Sabiny ukrywa się w naszych jamach. Dzieci często płaczą, bo są spragnione jedzenia gotowanego, a my mamy tylko mleko, miód i chleb. Obiecałyśmy, że jutro na pewno ugotujemy coś w niedalekiej od nas kolonii sąsiada (oni tam mieszkali "na wynosie'). W nocy zawsze ktoś czuwał nie śpiąc. Raz ja czuwałam. Noce były piękne: ciche i pogodne, wszak to zaczął się sierpień. Dookoła nie zżęte zboża, zapachy, gwiazdy - istna sielanka. Tylko na mikicinskim polu pod lasem, cztery niemieckie armaty pluły co chwila ognistymi salwami. W czasie przerw słychać było radziecką radiostację, zakonspirowaną chyba bardzo niedaleko. Siedząc tak samotnie wkomponowana w tę letnią noc, puściłam wodze myślom. Myślałam, czemu to ludzie, istoty rozumne, po tylu latach cywilizacji mogą dopuszczać się takiego barbarzyństwa wobec swego gatunku. Czy opłaci się prowadzić wojnę - nawet zwycięską, skoro ona pochłania tyle ofiar i ze strony zwyciężającej. Czy to zwycięstwo warte jest choćby tylko jednej łzy matczynej na grobie poległego syna? Nie warte! - Nie warte! I myślałam: czemu słońce, księżyc i gwiazdy są na to obojętne, co się tu dzieje. Zazdrościłam ptakom ich lotu - one mogły ujść z frontu bezkarnie, my nie wiadomo jak to przeżyjemy? Co będzie jutro? Noc ta była mi długą i strasznie tajemniczą. Gdy rodzina Sabiny zamieszkała w naszym jamowym "apartamencie" zrobiło się nam ciasno, choć było tego 'dwa pokoje". Nasze chłopy jednej nocy rozebrali u szwagra (męża Sabiny) całą ścianę poprzeczną stodoły i zbudowali solidny schron, nawaliwszy na te dyle ziemi i na wierzchu nastawili snopów zboża, którego część była tam skoszona. Usytuowany był on niedaleko wsi, obok sadzawki z jednej, a drogi z drugiej strony. Koło sadzawki rosło dużo sitowia, a cała ich wioseczka w całym swoim obrębie była obrosła olszyną. Na drugi dzień rano wojska radzieckie przypuściły ofensywę: lądową i powietrzną. Cała okolica tak zasnuła się dymem, że nic nie było widać. Pociski zaczęły padać niedaleko nas. Jeden z nich upadł tuż koło brata szwagra - Mateusza ( tego, co w poprzek Niemców uciekł). Jednak sunął się płasko po naci kartoflowej i dlatego się nie rozerwał. Z tym pociskiem to wyjdzie śmieszna historia: Po przejściu frontu znalazła go jedna stara kobieta i zaniosła do domu pod okno. (Była ze wsi Sabiny). Jak mi potem powie: wnukom na zabawkę! Gdy ja spytałam czy się nie bała brać takiej śmiercionośnej rzeczy odrzekła: - Albo to ja durna gołą ręką brać? Ja zawinęłam ręką w spódnicę! Z tej nie "gołej" ręki i z tego jej "nie durna" to śmieje się ile razy ją wspomnę, choć dawno umarła i to na Odzyskanych Ziemiach. Syn, gdy zobaczył to straszydło, musiał je jednak gołą ręką wrzucić do studni, skąd ją potem minerzy zabrali. Siedzieć więc pod ostrzałem nie było sensu. Poszliśmy wszyscy do swego schronu. Byłoby wszystko dobrze, gdyby nie ludzie ze wsi. Pochowali się po olszynach, a samoloty olszyny zaczęły najbardziej ostrzeliwać. Jednej kobiecie przestrzelono..... spódnicę! Toteż gdy się zwiedzieli, że mamy schron, cała wieś zwaliła się nam na kark. W tym schronie ledwie nas dwie rodziny mogły się pomieścić, a z nimi w sumie było siedem. (Niektórzy mężczyźni powłazili w dziesiątki). Zrobiło się ciemno. Dzieci piszczały. Częściowo schron nie miał pokrycia - było widać zeń ludzi i to było zgubna. Przelatujące samoloty zobaczyły ten zamaskowany schron i przypuszczalnie myśląc, że to działo dały sygnał radiowy artylerii, która wzięła nas na swój cel. Przyleciała też eskadra samolotów. Jeden walił bomby, reszta strzelała z karabinów maszynowych. Ziemia po wybuchu bomby sypała się na nas, a snopy padały. Kule padały jak krople deszczu. Bomba upadła od nas o jakieś dwadzieścia metrów. Druga pod stodołą, która zdmuchnęło jak świecę. Pocisk upadł w sadzawkę. Wszczął się w jamie zamęt i lament. Chłopi krzyczeli: - Baby! - wyłaźcie z dziećmi i machajcie pieluszkami. Moja siostra za nic nie chciała wyjść. Więc ja wzięłam dziecko i pieluszkę i wyszłam na wierzch. Chodziłam z dzieckiem i machałam pieluszką. (Była ulotka, bo cywile dawali znać o sobie białymi chustkami). Po mnie wyszła jeszcze jedna kobieta z dzieckiem. Chodziłyśmy po polu, machając chusteczkami i pieluszkami, a dzieci płakały niesamowicie. Piasek pryskał od kul jak od bujnego deszczu. Jak nas wnet nie raniło nie mogę pojąc do dziś. A tu coraz nowe samoloty nadlatują. Jednak po pewnym czasie, który nam zdał się być wiekiem kiedy inni zaczęli wychodzić ze schronu, piloci się zorientowali - przecież latali nam prawie nad głowami - i odwołali odstrzał, kierując go na olszyny i zagajniki. Tyko jeden zabawił się w "kotka i myszkę" okrążając stojący stożek ścian dookoła którego biegało dwóch chłopów, kryjąc się za nim. Wkrótce i ten odleciał. Postanowiliśmy iść do wsi, gdzie jeden miał dużą piwnicę. Już nie było potrzeby do niej leźć, obstrzał zwalniał, tylko jeden samolot walił bomby na moją, spaloną w dwóch trzecich wieś. Nie zrobiły wielkiej szkody, bo żadna nie trafiła w piwnicę, w których były kobiety z dziećmi. Gdyśmy tak stali - raptem nad naszą wioską ukazał się słup dymu, szybko rozszerzając się w wielki ogień. To Niemcy kończyli dzieło zniszczenia naszej wsi, dopalając środek wsi. Widać było jak płoną nasze stodoły, bo były najdalej wysunięte w ogrody. Gdy tak gapimy się w ogień, raptem strzał z lotniczej armatki. Trafiło w okno domu właściciela tej piwnicy, rozwalając mu piece. Powodem była nie zdjęta z dachu antena radiowa. Wszyscy ukryli się w piwnicy i ja już z niej nie wyszłam do wieczora. Byłam całkowicie wyczerpana nerwowo i fizycznie - chore serce dawało znać o sobie. Z ciężkim sercem poszliśmy spać. Chłopy zostali na dworze, a myśmy co noc legli z dziećmi w szwagrowej piwnicy. Były tam łóżka. Na szczęście sen zmorzył mnie, dając trochę odpoczynku. Rano starsza siostra zerwała się pierwsza. -Wstawajcie baby! O, Matko Boska! - czy słyszycie? - pełna wioska Niemców! Rzeczywiści, gwar na ulicy był niesamowity. Otwarłam ostrożnie drzwi piwnicy wysadzając głowę. A tu zaraz ku mnie uśmiechnęła się szeroko bardzo młoda twarz: - zdrastwujtie! Wieś była pełna radzieckich żołnierzy! Szli polami na przełaj, dróżkami, ścieżkami... Drogą główną prowadzącą przez naszą wieś jechała motoryzacja. Ziemia drżała od huku. Stanowisko artylerii niemieckiej, ulokowane w moniuszkowskim barku, widocznie nie otrzymało rozkazu odwrotu. Słychać było pojedyncze strzały. Jeden z żołnierzy spytał: - Kokoj to durak tam strelajet? Wzięto ich do niewoli, jak też i tego Niemca, co siedział na sąsiadującej z nami kolonii i miał polecenie spalić wioskę Sabiny. Nie zdążył tego zrobić. Nasi chłopcy go rozbroili i oddali w ręce Sowietom. Fortuna kołem się toczy. Ci, co wczoraj liczyli się być panami świata, dziś cofali się haniebnie, zostawiając gruzy i zgliszcza. Miało to utrudnić lokowanie wojsk po kwaterach, co zimą ma wielkie znaczenie. Lecz na pierwszej linii kwatery są okopy. Niemcy wiedzieli, że na nasze tereny już nie wrócą więc niszczenie i rabunek były ich ostatnią zemstą. Osłabić nieprzyjaciela do ostatnich granic - było ich dewizą. Jeszcze wmawiali swoim, że to odstępowanie jest calowe: by zmniejszyć linię frontu. Naród niemiecki popełnił wielki błąd, dając się prowadzić na pasku Hitlera. On zaś, umiał grać na ich germańskiej ( czy też tuetońskiej) pysze, a w sukurs mu szły zalety niemieckiego narodu: solidarność, pracowitość, zdyscyplinowanie. Dlatego to byli tak świetnie przygotowani do wojny. Do tego przyświecał im złud władanie Europą - ba, może i światem! Jednak historia uczy, że na Rosji nawet geniusz Napoleon złamał kark. Hitler podzielił jego los, tylko w jeszcze smutniejszej wersji. Na razie jednak los wojny nie jest przesądzony. Niemcy ustąpili znad rzeki "Brzozówki" i przenieśli się na północny brzeg Biebrzy. Tym samym pierwsza linia frontu odsunęła się od nas o osiem kilometrów. U nas jest trzecia linia. Poszłam do swoich jam, by zobaczyć co się tam dzieje. Wszystko tak, jak zostawione: garnuszek na ścieżce z obranymi ziemniakami, które niosłam na ową kolację by je dzieciom ugotować. Miałam zamiar zabierać to co było w jamach do Sabiny - no bo przecież i nas spalili - gdy nadeszła sąsiadka. - - co wy, nie zbierajcie się do domu? - - A gdzie ten nasz dom? - - To ty nie wiesz, że wasza chata i spichrz ocalały? Nam zostały też spichrz i zimne budynki. Ja byłam i widziałam Podskoczyłam z uciechy i pobiegłam z wieścią do swoich. Zostawiwszy mamę z dziećmi u Sabiny, poszłyśmy z Reginą (młodsza miała na imię: Regina) znosić swoje "dobro" do ocalałego domu. Było tego niewiele. Gdyśmy szły już drugi raz, nadleciały niemieckie samoloty. Przy naszej drodze była olszynka, w której ulokowała się radziecka artyleria przeciwlotnicza. Jak z niej zaczęto strzelać, odłamki z rozrywających się w górze pocisków spadały gęsto na drogę i pole, gdzieśmy w bruździe w zbożu kucnęły. Pomimo, że ja miałam chore serce, siostra gorzej się bała: - już tylko ten raz obrócę - to nie na moje nerwy! Ale jeszcze za chwilę te nerwy miały być wystawione na jeszcze większą próbę. Gdyśmy przyszły do jam, ja wlazłam wybierać z nich pościel, a ona odbierała na wierzchu. Nagle zrobił się taki huk, szczękot, świst i nie wiem już co, że myślałam o trzęsieniu ziemi. Siostra z zasłonięta twarzą upadła do jamy, nie mogąc wydobyć słowa. - Regina! - co tam się dzieje? - Nie wiem... nie wiem.... to... chyba to będą owe sławne "katiusze". Rzeczywiście. Zaraz za kościołem jedna z nich "grała". Skutki działania owych "katiusz" widzieliśmy później; w lasach to było najwidoczniejsze. Las zostawał "inwalidą wojennym". Trudno to opisać! Regina już za mną na pole nie poszła. Mamy więc gdzie wstąpić. Jak to się stało, że chata została? Ojciec co dzień przychodził trochę do pszczół, by je po prostu podrażnić. Miało to na celu odstraszenie Niemców od miodu. Jednak raz, bojąc się sami zapędzili się do chłopa, akurat ojcowskiego kuma. Siatka ochronna akurat wisiała na kołku płota. Wdział ją chłopina i nuże "pszczelażyć". Wyjął z ula dwie ramki miodu i szedł z nimi do Niemców, czekających w bezpiecznym oddaleniu. Jak pszczoły rzuciły się za nim, to mu właziły nawet za portki - nie mówiąc o siatce, której przecież nie zawiązał. Niemcy widząc co się święci - chodu! On za nimi! Przecież chciał się wywiązać z rozkazu - oddać im miód. Biegł więc dalej, a oni krzyczeli: - Halt! Halt! Nie rozumiał nic po niemiecku i nie stanął. Dopiero wyciągnięty w jego stronę pistolet dał mu do zrozumienia o co chodzi. Lecz pszczoły za ten czas zdążyły ich też porządnie oćwiczyć. Oganiali się rękami i czapkami i uciekali aż do piwnicy, w której siedzieli. Tak skończyło się niemieckie "miodobranie". Tegoż dnia ojciec tak samo zajrzał do pszczół i w tym czasie palono tę resztę wsi. Gdy nasza chata, choć kryta dachówką, zaczęła palić się od połowy, ojciec zalewał ją wodą, bo zaraz za chata była studnia. Ojciec ryzykował życie, bo Niemcy nań krzyczeli lecz nie zważał; czuł sytuację frontową. Niemców we wsi było już tylko dwóch - owi podpalacze. Choć chata sąsiada była bardzo blisko, jednak ojcu udało się swoja obronić. Śpichrz od sąsiedniej strony stodoły był jeszcze bliżej, jednak nie zapalił się od niej: był też kryty dachówką, niski i cały w zaroślach. Został. Ojciec potem żartował, po co wynosił z niego uprząż, rzepak i zboże do piwnicy. Uprząż była zabrana, a zboże mieszane z rzepakiem, wysypane do piwnicznej jamy, gdzie zawsze było trochę wody i błota. Zabrane były tez wszystkie nasze wiktuały: sadło, weki, mąka pytlowa i soki w butelkach. Z całej naszej wsi liczącej około osiemdziesiąt numerów zostało piętnaście najgorszych chałup i u pięciu gospodarzy po jednym lub kilka zimnych budynków. Ocalała też szkoła i gmina, co było dobrodziejstwem dla pogorzelców: w gminie zamieszkało kilkanaście, w szkole kilka rodzin. Tak więc nasza piękna urocza zagroda przestała istnieć.... cdn... PRZECZYTAJ: Część 1 | | Część 2 | Część 3 | Część 4 | Część 5 | Część 6 | Część 7 | Część 8 | Część 9 | Część 10 |