Niewielka nadbiebrzańska wieś Szuszalewo. Po obu stronach podpartej drogi rozsiadły się chaty. Wśród zagród domostwo Pietrusia. Może trochę większe od innych i z daleka widoczne - po tej wierzbie rosochatej z ogromnym bocianim gniazdem.
Co roku na wiosnę przylatywała bociania para, aby tu wychować swoje potomstwo. Czasem w marcu, ale najczęściej w kwietniu gospodarzy witał wesoły klekot boćków. Z ich przylotu cieszyli się wszyscy. Ale najbardziej dzieci. Wybiegały z domu, klaskały w ręce, śmiały im się w oczy. Podniósłszy główki do góry wołały:
Bocian, bocian długie cyby,
Weź klomelkę, idź na ryby.
A przecież wiadomo, że nie tylko ryby są przysmakiem tych wielkich ptaków. Przede wszystkim żaby, jaszczurki, dżdżownice i różne owady, to ich pożywienie.
Innym znów razem prosiły:
Bocian, bocian kiszka,
Przynieś nam braciszka!
Wtedy ojciec wpadał w straszliwy gniew. Szukał dziażki. Próbował nawet zdejmować pas z brzucha. Bał się tylko, że spadną spodnie. Babka natomiast odpasywała fartuch i trokami machała w stronę wnucząt. Skąd u nich zacietrzewienia?
Po 34 dniach w gnieździe wykluwały się małe bocianięta. Dzieci tylko na to czekały i koniecznie chciały pisklęta policzyć. Czasem było ich czworo albo pięcioro. Najczęściej dwoje. Po dwóch miesiącach młode opuszczały gniazdo i razem z rodzicami leciały na bagienne, nadbiebrzańskie łąki po smakowite żaby.
Rodzina Pietrusia nie wyobrażała sobie życia bez bocianów. W dodatku były to bardzo pracowite. Co roku przynosiły dziecko. Stąd wypływało to zdenerwowanie dorosłych. Patrzyła na to świerka Weronki i pod nosem burczała:
- Boże, mój Boże! Najświętsa Panienko! Ludzie na stronachzyjo i wbijajo się w majątki. A nase tylko w dzieci!
I chociaż nad życie kochała te pyzate buziulki, to ciągle myślała, jak je wyżywić i trzewików nakupić. Koszulki szyła sama z lnianego płótna, albo i z pacześniny.
Spodnie i paltka nosił jeden po drugim. Nawet kopańki nie trzeba było wynosić do świeronka. Miała swoje stałe miejsce na ławie przy piecu i w niej Weronika kąpała swoje kolejne pociechy.
Gdy w odwiedki przychodziła druga babcia, starała się udobruchać swachnę. Na dowód swoich racji mówiła:
- Dzieci to Boża rosa. Kogo Pan Bóg stworzy, tego nie umorzy!
Ale świekra obstawała przy swoim i do synowej miała okrutny żal, że z bocianami tak często gada.