"BOGINI WIOSNY"
"CHRZCINY WE WSI"
"CZARNA DAMA"
"DIABELSKIE LUSTERKO"
"JAK NA WIGILIĘ DZIK
ROZMAWIAŁ LUDZKIM GŁOSEM"
"KLĄTWA KOZAKA"
"KLĄTWA WRÓŻKI ZAROTY"
"LEGENDA O POWSTANIU
LIPSKA NAD BIEBRZĄ"
"LEGENDA O KRÓLU BRZOŚCIE"
"PIEKIELNE WROTA"
"POBOJNA GÓRA"
"SUM ZWANY ŚLEPCEM"
"ŚNIEŻNA SOWA"
"TOPIELICA"
"TUNEL ŚMIERCI"
"UKRYTY SKARB"
"WISIADŁO"
|
|
WISIADŁO
Wiosna rozwierała swoje wrota na oścież. Do domów, obór, stodół, różnych schowków i ludzkich oczu i uszu pchała się w całej strojności. Cietrzewie rankiem skakały do góry, łaziły brzuchami po łąkach, namawiały partnerki do miłości. Od nieustannego gulgotania świt mgielny aż się wywracał do góry dnem. Nawoływanie lecących gęsi wchodziło do domów nawet przez zamknięte okna, nocne niebo nie mogło usnąć od nieustannych gęgań. Klucze przesiadywały na rozlanej wodzie Biebrzy, aby odpocząć i posilić się. Czajki - przewrotki kołysały się nad ziemią, wyglądały jak huśtaweczki wiszące w powietrzu na czarnych guziczkach. Żuraw, ten książkę bagienny stał dostojnie i donośnym głosem obwieszczał rozpoczęcie toków godowych...
W taki to cudowny wiosenny poranek Wacław Markuć ze wsi Dolistowo przeklinał świat, jakimi tylko mógł brzydkimi słowami. A działo się to za sprawą leciwej i majętnej żony, za którą wydali go rodzice. Mając czworo dorastających dzieci z pierwszego małżeństwa, Rajmunda potrzebowała zdrowego robotnika, a Markuć był dobrym posłusznym chłopakiem, więc od pierwszego dnia stał się prawdziwym parobkiem na uwięzi małżeńskiej.
Jeszcze dzień to mu jakoś schodził na bieganiu: to tam to siam - bydło, trzoda chciały jeść, pola prosiły pługa, bron - uciekał z domu tam, aby jakoś nie dać się babie zajechać zupełnie. Ale już mu ze wszystkim dokładał wieczór, kiedy to po pracowitym dniu, jeszcze musiał w drewnianej stępie obłuszczyć niemałą miarkę jęczmienia na pęczak albo siemia lnianego na olej. Bywało, że nie wiedział kiedy zasypiał na workach. Ale zaraz go szturchała kuksańcem w bok żona, jakby pilnowała w zasieku, zabierając mu i te ostatnie miodne minuty:
- Ej, Wacuś, śpisz? Chyba cię znów ktoś spoił?
- Nie-nie-nie! - łypał oczyma, zrywając się na nogi.
- To-to - to mnie tak kolka w pachwinie zmogła.
Wacek pomacawszy siebie za lewy bok, znów chwytał rękoma za gruby wrzecion stępowidła.
- Oj nie cygań, nie cygań Wacusiu! Czemu tak oczy do stępy chowasz? Jutro za karę będziesz musiał wystukać półtorej miarki. A teraz chodź...
I Rajmunda prowadziła go za rękę do kuchni, aby się umył, potem brała do łóżka, gdzie musiał jeszcze zbiadać obowiązek małżeński i to nie byle jak, ale w pozycjach biebrzańskich: raz na bocianka, drugi raz dubeltowo (miłość od ptaka dubelta krzyka) i na końcu - perkozik dwuczuby! Cho! Cho! To już były misteria!
W taki sposób życie naszego bohatera kołatało się w piątki i świątki. Owe stępowe tek-tek-tek już nawet tłukło po jego uszach, rękach, nogach gdzie się tylko nie obrócił. A jeszcze gdy go chłopcy raz, drugi i kolejny nazwali w karczmie "podpiźnikiem babskim", to już Wackowi w ogóle odechciało się żyć.
- Dość parobkowania! - zbuntował się.
No a wiadomo, że z buntu nigdy nie ma sensownego wyjścia, więc zaraz Wackowi w uchu znalazły się różne zboczone podszeptuchy. Do jego tekkania: tek-tek-tek... zaraz doszedł dodatek: pa-sek... pa-sek... pa-sek...
Taki odzew powtórzył się raz, drugi, trzeci. Zaczął nabierać słodyczy. A za czwartym razem, gdy na dworze zawył wicher, gałęzi drzew się załomotały, na łąkach ptaki zamilkły, jakby kto im dzioby pozaklejał, Wacek powiązał krawat włożył nową kurtkę i wychyliwszy szklankę wódki dla lepszej podniety ruszył w las z mocnym rzemiennym paskiem. Wziął ze sobą tylko psa - jedynego przyjaciela, który mu wciąż pozostawał wierny.
Dziwne. Idąc razem właściwie już w ostatnia drogę, Szaryk nawet się nie łasił, nie skakał po polach ciesząc się z wolności, ale jego jakby rozumiał i prowadził na zaplanowana ścieżkę.
A tamten świat biebrzańskiej wiosny to został za nim, na którym - zdawał mu się - zaledwie był przez chwilę. Przeznaczenie, to zgodzić się na los i spalić za sobą mosty. I wówczas każdy kierunek staje się całkiem znośny. Jedyne pragnienie ziemski, jakie go już łączyło z Dolistowem to zemsta na zachłannej "wdowicy".
Teraz nasz bohater odnalazł bez trudu odpowiedniej grubości brzozę, zgiął ją kilka razy sprawdzając sprężystość, przywiązał pasek przy większym sęku aby przypadkiem nie ześlizgną się i zaczął poszukiwać w kieszeni kapciucha z tabaką; tabakę wczoraj dobrze wyważył w duchówce piecowej z dodatkiem miodu. To już jego pragnienie było naprawdę ostatnie. Nawet się cieszył, że przedsionek śmierci jest tak naturalny, nawet miodowy.
- No żegnaj bracie! - w końcu zwrócił się do psa, pokozytał go za uszy, zdusił niedopałek i zaczął nakładać na szyję rzemień. Rękoma mocno uczepił się za giętki koniec drzewa, dłonie od ściskania aż piekły. Podskoczył do góry jeden raz, drugi. Pasek zaciskał się na szyi, ciemniało w oczach...
I... tek-tek-tek... tek-tek-tek...tek-tek-tek... - dziwnie mu coś zaczęło stukać w głowie. Nagle poczuł jakiś taniec, nie przeklętej stępy, a taniec nowy, taniec jakby trybików pewnej maszynerii.
Zaciekawiło go to. W prawdzie miał już sekundy do końca życia, ale był niezmiernie ciekaw co to za dźwięki go nawiedziły. Ba, nawet układał się w nim pomysł na ciekawą maszynę!
Ostatkiem sił zacisnął znów ręce na gałęzi. "Tek"... - podskoczył raz do góry, "tek"... - podskoczył drugi raz. Potem zrobił trzeci "tek"... i kolejny.
Toż to jest gotowa "maszyna stepowa", a nie żaden taniec! - coś w nim wykrzyknęło. Wystarczy drąg przymocować za jeden koniec do sufitu, a drugiego końcu przywiązać tłocznią i wówczas sprężystość drzewa sama pociągnie sznur do góry. Tedy dziecko da rady pracować przy stepie!
- Cha-cha-cha... - Wacuś zrywając pasek z szyi roześmiał się na cały głos. Jakiż to prosty pomysł leżał w jego głowie, a tyle zachodu było potrzeba, aby się urodził.
- Daj gęby Szaryku, pocałujmy się! No widzisz, stary a już tak niewiele brakowało do upadku na same dno przepaści!
Teraz nasz bohater wracał do domu, jak podmieciony i medytował: już od jutra zacznie konstruować prawdziwa stemplarnie, narobi pęczaku nie tylko sobie, ale dla całej wsi. Wkrótce z parobka stanie się panem, jak w bajce, a jego Rajmunda będzie służką. I wszystko to stało się tak niespodzianie i tylko za sprawa kawałka brzozy, tabaczanego skręta na miodzie i cietrzewiowej wiosny która ukochał do szaleństwa.
I dla Wacława Markucia dalej życie poszło jak zaplanował. Założył warsztat do robienia pęczaku i oleju, szybko zaczął się bogacić, wprowadzając do gospodarstwa nowe pomysły. Żona też była z niego zadowolona, urodziła mu jeszcze dwóch synów i jedną córkę. A swoją niesamowitą przygodę z wieszadłem, to wyznał rodzinie dopiero przed śmiercią.
|