Sum, zwany "Ślepcem", długo myślał przed wędrówką. Popłynie ostatni w górę rzeki za swoimi współbraćmi. Bez ustanku dawał im znaki na trwogę: woda robi się brudna, niesie obce zapachy i smak, nawet czuł dziwne zawroty głowy, tracił orientację.
A tak chciało się żyć! Uwielbiał rzeczne przyciemnione dno, cichą toń wodną, poplątane korzenie drzew, w których czuł się bezpiecznie. Z jakąż rozkoszą ocierał brzuch o kamienie, właził w największe zarośla, aby potem wyskoczyć niespodziewanie, jak zygzak błyskawiczny. Wokół przerażone ryby rozlewały się na swojej kryjówki.
Była to jego już czwarta wędrówka, do której się szykował. Ale teraz czuł przed nią dziwny strach. Wciąż zwlekał z opuszczeniem "domu" na Szerokiej Rzece, rzece jego ojców i braci. Znał tu każdy zakątek, każde zagłębienie, każdy wir i głębokie spokojne zakola. Życie tu nie sprawiło żadnego kłopotu, nawet prowadziło do lenistwa. Miał prawie pod nosem bazar pełen ślimaków, małż, żab, drobnych rybek. Wystarczyło tylko poleżeć w bezruchu, otworzyć szeroko paszczę i cmoknąć. Nigdy nie polował na małe kaczątka lub inne ptaki, zwyczajnie ignorował te skrzydlate stworzenia.
W końcu i on wyruszył w niewiadomą podróż, nawet nie wiedział jak daleką. Ile trzeba będzie znów mil przepłynąć, nim znajdzie czystą wodę i dobre miejsce na żerowanie?
I ten trwożny niepokój osiadał na jego duszy - przerażał go. Może to była oznaka starości? A może to była ostatnia jego podróż?
We wsi Dawidowizna dwóch rybaków ciosało łódź. "a w dole tam jak jedwabisty szal leżała Biebrza". Woda już ustąpiła, ubiegłoroczne trzciny znaczyły tylko zakola, na podmokłych łąkach żółciły się dywany kaczeńców, przynosząc co roku żółty kolor powrotów.
Antek skręcał papierosa z amerykańskiego tytoniu:
-
Wczoraj jakiś zwierz zwinął siatkę w kłąb, nawet powyrywał kołki, do których była przywiązana. Pośrodku miała dziurę, przez którą mógłby przeleźć duży pies.
- Sum - orzekł pewnie kolega, nie przestając ciapać siekierą smolistej deski; wokół unosił się zapach świerkowego drzewa.
- Wrócił nad Biebrzę "Piłsudski"? (w tutejszym żargonie tak nazywano wąsate ryby).
Pietruś na głęboczyźnie to wyholował takiego z szesnaście kilo. W łodzi był sam, aby go ujarzmić, to usiadł mu na grzbiet, a ten go jak nie majtnie ogniem, to tylko pluskot rozległ się echem - obaj z "dziadkiem" poszli za burtę.
- Tak mówisz?... - Antek zapuścił palce w kudłate włosy.- w takim razie mój był ze dwa razy większy: dziura półmetrowej średnicy, cała siatka zbita w kłąb, a olchę grubości końskiej nogi wyrwał z korzeniem.
-
Mm... na Starym Sumowie, to ponoć taki byk się zagnieździł, że kaczka to mu tylko kwaknie - ciągnął dalej kolega
- Jak uda mu się dobrze pysk rozdziawić, to i dwie cyganeczki zgarnie. Pietruś te wyczyny olbrzyma dokładnie popatrzył.
- To może zarzucimy tam na noc nową nylonówę.
- Głupiś! Co jemu znaczy taka drgawiczka! Na niego trzeba mieć harpuna żelaza na linie holowniczej.
- Co poddajesz się? Antek wsadził drugą piątkę palców w swoje kędziory. -
Toż ty "Dawid", tak mówią na ciebie. A pamiętasz z Biblii jak Dawid sposobem rozwalił Goliata! Znasz Mietka Kobusa z miasta, płetwonurka? On załatwi za pięć minut największą bestię.
"Ślepiec" płynął w górę rzeki z dwoma niniejszymi współbraćmi. Płynęli jak najszybciej uciec od zaraźliwej wody. "Ślepiec" też chciał zdążyć na dawne miejsce, które jeszcze pamiętał, przed pojawieniem się nad wodą pierwszych piorunów. Dopiero huk z nieba i spadający ogień go ożywiały. Tedy czuł w żyłach nową krew, uzyskiwała ona potrójna moc. Z nawałnicą i piorunami woda się podwajała, podrywała muł denny, zgarniała różne badyle roślin, wywalała drzewa. To był jego czas.
Jego kalendarz życia dzielił się na: czas mętnej wody, czas piorunów, czas miłości i czas lenistwa. Tak dzielił swoje życie. Przeżył już sporo lat, uwalniał się z różnych pułapek, porozrywał dużo sieci, nosił w ciele odłamki żelaza, skóra mu stwardniała jak blacha. Chciał o tym opowiedzieć innym. I dlatego miał jedyne pragnienie, aby ten kto żyje nad wodą poznał jego język. Wówczas mu przekaże wielką tajemnice życia.
Wschód słońca. Moment narodzin. Każdy dzień jest nowonarodzeniem. Dala człowieka, dla cielaczka pasącego się na łące. Dla małej kaczuszki. I dla naszego pięćdziesięciokilogramowego "Ślepca". Wszyscy jesteśmy dziećmi słońca, bo pragniemy mieć kolejny nowy dzień.
Kobus patrzył na to słońce, które wychylało się zza lasu. Blask tarczy miał lepiej oświetlić dno rzeki, rozjaśnić cień pod nawisami brzegów. Skafander zapiął dokładnie, pasek kuszy włożył na ramię, harpun naciągnął lewarem. Nie znali się ze "Ślepcem". Każdy miał swój świat, swoje życie. I każdemu tak samo zaczynał się nowo narodzony dzień.
Tafla wodna błyszczała idealnie, jak szybka szkła. Czarny dziób łodzi, w której siedziało dwóch rybaków, wystawał z szuwarów. Kobus nabrawszy powietrza zanurkował pierwszy raz, drugi, trzeci. Z doświadczenia podwodnego dobrze znał miejsce przebywania dużych drapieżników. I już za trzecim razem zlokalizował suma.
Ogromna bestia stała nieruchomo pod największym nawisem, wystawał jej tylko ogromny łeb. Spotkali się oczyma. Kobus nigdy nie widział u ryby tak małych oczu, które jakby go zaczęły niepokoić. "Ślepiec?"- zadrwił. I nagle nie wiadomo czemu zadrżały mu ręce, mało nie wypadła kusza.
Nie miał czasu na myślenie, zajmowanie się detalami. Należało szybko odpalać harpun. Wymierzył kuszę rybie prosto w brzuch. Ale ten był jakoś rozdęty, którego grot mógł nie przebić, za małe na bokach będą wypusty, tędy nie załapie się rękoma i nie wlezie na jego grzbiet.
Ta kalkulacja mu przeleciała przez umysł szybko, jak błysk lasera. Musiała już być decyzja. Życie miał rozliczone matematycznie, że każda cząstka wiedziała co ma robić. Śmierć też jest matematyką! Ostatni namiar!...Spust!!!
Wokół zawirowała czerń podobna do smoły, prawie nic przed sobą nie wiedział. Ale udało mu się rękę chwycić za grot w ciele ryby, jednak był on za krótki, zaraz się wyśliznął. I teraz stało się to najgorsze. Czuł, jak jego ciało wbijało się w wodę, wodę, wodę twardą, jak betonowy mur. Sum ciągnął go na środek rzeki za sznur grotowy, który nieszczęśliwie uczepił się za zapięcie pod szyją. Dusił się.
Szarpnął za sznur ręką, aby się uwolnić. Nic. Jego matematyczny umysł dalej już sam liczył zdarzenia, jak ustawiona maszynka, w którą nigdy nie wątpił.
Dokładnie po roku od opisanego zdarzenia błotnistą drogę wiodącą od Dawidowizny w stronę Sumowa kołysał się mały fiacik. Dało się jechać tylko dlatego, że przed wschodem słońca mróz ściął torfowe błota.
Samochód zatrzymał się nad samą rzeką, z niego z trudem wydostawał się nasz kusznik Kobus. Wprawdzie udało mu się tędy ujść z życiem w walce z sumem, ale po długim leczeniu, został na trwale inwalidą. Bez czapki, wsparty na kuli, przeniósł oczy stronę wschodzącego słońca.
Rubinowa tarcza poprzecinana chmurkami przypominała trochę ogromny łeb "Ślepca". Kubusowi wydawało się, że to była tam jego dusza. W kątach oczu zaszkliły się łzy.
Duszę się miewa. Przychodzi ona do człowieka ze wschodem słońca. A potem odchodzi w inne miejsce, gdy ty jej nie masz jak przyjąć. Wówczas stajesz się pusty.