W górze, pod niebem skowronek zadzwonił swoje miłosne tęskne pieśni. Mały szary ptaszek - dawny mieszkaniec azjatyckich stepów. U nas zadomowił się wtedy, gdy człowiek wykarczował wielkie obszary lasów i powstały rozległe przestrzenie. Poczuł się wolny jak u siebie na bezdrzewnych obszarach. Dlatego śpiewa w locie. Unosi się w górę wysoko, koncertuje, a potem opada na ziemie. I tak w kółko.
A przecież mógłby usiąść na drzewo, jak czynią to inne ptaki i wywodzić swoje trele, które pomagają mu znaleźć towarzyszkę życia. On tak nie czyni. W jego pierwotnych stepach, drzewa były rzadkością. W nowej ojczyźnie zachował stare obyczaje. Nie przystosował się. Może nawet nie polubił lasów tak, jak my - jak my - ludzie mieszkający tu od zarania dziejów.
W dole, na ziemi, błotnistą drogą prowadzącą z Jastrzębiej do Lipska jechał konno człowiek - pobratymiec skowronka. Minął niewielką wieś z rzadka rozrzuconymi zagrodami, następnie skraj puszczy.
Jego oblicze rozjaśniło się na ustach pojawił się uśmiech, gdy znalazł się na rozległych bagnistych łąkach. On też pochodził ze stepów, jak ten skowronek fruwający w górze i kochał wolne przestrzenie. Był to Kozak wracający z wielkiej wojny (1914-1920).
Po lewej stronie drogi bagniste łąki porosłe krzakami opierały się o skraj puszczy. Po prawej ręce ogromne obszary łąk, a dalej w dolinie, szeroko rozlana Biebrza. Jej brzegi zarosły trzciną, miętą nadwodną, tatarakiem, kosaćcem żółtym i inną roślinnością. Na łąkach rdest, rzeżucha, szelęźnik włochaty i wszędobylski szczaw. Gdzieniegdzie zielone kępy drzew.
Droga - pożal się Boże! Raczej bezdroże. Wyżłobione głęboko koleiny, pełno wyboi i kałuż, często wymoszczonych drągowiną, aby dało się przejść suchą nogą, czy przyjechać żelaźniakiem.
Właśnie tędy przejeżdżał nasz znajomy Kozak. Niemłody już był, ale trzymał się krzepko. Carski żołnierz zaprawiony w bojach i trudach.
W swoim pięćdziesięcioletni życiu z niejednego pieca chleb jadł. Włosy wystające spod czapki przyprószone siwizną, sumiasty wąs i zawadiacki uśmiech. Ciągnął na stepy do swoich. Jeszcze choć raz chciał zanurzyć pod nosem nucił tęskne i żałosne dumki stepowe.
Na rozległych łąkach poczuł się rześko. Uprzykrzyła mu się jazda przez puszczę. Ta nie stanowiła dla niego żadnego przytuliska. Ciemna głusza. W dzień jeszcze dało się wytrzymać. Ale już noc w lesie to rzecz wątpliwej przyjemności. Drzewa jak upiory, krzaki - to prawie zaczajone wiedźmy . a w ogóle nie wiadomo, co czai się w tych ciemnościach. Stepowy człowiek kochał równiny, widną przestrzeń i szerokie nad sobą niebo.
I chociaż nogi konia grzęzły w błocie i torfowym podłożu, jemu nie przeszkadzało.
Do wojny zraził się tez ogromnie. To czar, to inni wielcy wkładali mu do głowy, ze musi bronić ojczyzny. A jaka tu jego ojczyzna w Warszawie? Ludzie mówią innym językiem i maja inną wiarę. Coś nie tak. Na stare lata zrozumiał, że wszystkim nie można wierzyć. Z bojów wyszedł cało.
Dlatego gdy nadarzyła się okazja, opuścił kamratów z jazdy kozackiej. Zapragnął być z bliskimi, głowę na wieczny spoczynek złożyć w rodzinnej ziemi. Po drodze zatrzymał się w jakimś majątku. Opiekował się końmi. W tym fachu nie miał sobie równych. Mówił zawsze:
- Kozak na koniu się rodzi!
Za służbę dostał trochę grosza i wyruszył w podróż. Jechał wierzchem, szedł pieszo przy koniu, popasał, odpoczywał i w lecie dotarł nad Biebrzę. Jego koń też młodością nie grzeszył, więc musiał go szanować i dbać więcej niż o siebie. Sam żywił się tym, co znalazł, co w drodze dostał od dobrych ludzi. Wiózł trochę jakiegoś dobytku w worku przewieszonym przez koński grzbiet za siodłem. Nocował tam, gdzie zastał go wieczór. Pod stogiem siana w trawie na łące, wśród zbóż na polu to znowu w jakiejś opuszczonej szopie. Biedny, ale wolny od trupów wojaczki miał zamiar na zimę dotrzeć do swoich.
- Czy go poznają po tylu latach nieobecności?
Los jednak lubi płatać figle. Było to w samo południe. Z nieba lał się żar. Podróżny postanowił odpocząć. Konia puścił wolno na łąkę, sam legł na trawie przy drodze. Nad głową płynęły lekkie białe chmurki. To one wiodły go pod rodzinny dach.
- Czy żyje jeszcze matka? Czy czeka?
Nagle z tych marzeń wyrwało go bolesny rżenie konia. Gdy jeździec podnosił się z trawy, jego wierzchowiec ukląkł na przednie nogi, potem przewrócił się na bok i wyciągnął w bólu kopyta. Łbem rzucał wszystkie strony, ciężko dyszał, wreszcie zamknął oczy. Najwierniejszy przyjaciel odszedł ze służby!
Kozaka ogarnęła rozpacz wielka jak jego Don. Z oczu rzuciły się strugi łez. Dawno, bardzo dawno niespotykane zjawisko w jego twardym życiu.
- Co teraz z nim się stanie?
Wtedy zobaczył ją. Była okręcona na przedniej lewej nodze. Ogromnych rozmiarów zygzakowata żmija. Z niewielkiej ranki na podudziu wypłynęła jeszcze krew.
- Dlaczego to zrobiła? Zawsze swym trującym jadem porażała myszy, krety, żaby. Co się stało? Może koń ja nadepnął?
Kozak tego nie wiedział. Wyraźnie teraz widział zygzaki na jej grzbiecie i długi, rozdwojony na końcu język oraz wyodrębniony z reszty ciała sercowaty łeb.
Wówczas jego rozpacz przerodziła się w okrutny gniew. Zaczął rzucać przekleństwa na wszystkie gady. Jego klątwa rozpętała piekło na polach. Przez drogę z prawej na lewą stronę pełzły jaszczurki, skakały żaby, przesuwały się beznogie padalce, gniewosze, nawet zaskrońce, eskulapy, dwumetrowej długości. No i oczywiście najjadowitsze żmije. Przerażający widok.
Ludzie przez kilka dni omijali te drogę z daleka. A zdesperowany Kozak pożegnał przyjaciela, z ziemi podniósł swój podróżny wór i poszedł przed siebie, nic z gadów nie robiąc. Może ufał swojemu zaklęciu?
Odtąd po lewej stronie drogi, gdzie padł koń, w krzakach i na bielaszkach pełno było gadów. Ludzie zachodzili tam niechętnie, nie paśli bydła, nie kosili trawy. A bagno w stronę Biebrzy, było czyste i nikt nie widział tam żadnego gada.
Przeogromna musiała być sił klątwy! Niedaleko uszedł Kozak. Oto za rzeką zatrzymał się w prawosławnej wiosce Jałowo. Spotkał tu swojaków, którzy mówili podobnym jak on językiem i taka sama wyznawali wiarę. Użyczyli mu gościnny, to i został, służąc pomocą, gdy coś dolegało wiejskim koniom.
Jakoż wkrótce pożegnał się z tym światem. Nie wiemy, gdzie znalazł miejsce wiecznego spoczynku, ani jakie miał nazwisko. Nad Biebrzą zostawił okrutne przekleństwo.
Jego klątwa nad gadami wisi do tej pory. Opowieści o tym wydarzeniu jeszcze dziś można usłyszeć od starych ludzi.